Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Zostańcie z bluesem!

Rozmowa z basistą, współtwórcą zespołu Dżem – Benedyktem Janem „Beno” Otrębą – porównywanym przez wiele osób do ZZ TOP. Ślązak, lubiący leniuchować, opowiada nam o swoim życiu prywatnym i zawodowym.

Benedykt Jan Otręba, czyli po prostu Beno. Skąd taka ksywa?

Jakoś tak w biegu. Po śląsku było Bynio. Beno zostało już jako takie bardziej dorosłe zdrobnienie. To po prostu skrót od Benedykta. Kiedyś też Benyś, Bynuś na mnie wołali.

Jesteś z Katowic, urodziłeś się tam. Czy potrafisz mówić śląską gwarą?

Na pewno niektóre zwroty tak, ale już to powoli wypada z głowy. Moi rodzice jak żyli to mówili po śląsku w domu i znało się wtedy o wiele więcej wyrazów. Teraz mowa ta obumiera, są przepychanki czy uznać ją za język czy za gwarę. Jeśli ktoś ma ochotę uczyć się śląskiego, powinien mieć możliwość chodzenia na pozalekcyjne zajęcia z niego.

Zespół Dżem jest na scenie muzycznej od wielu lat. Jak to jest być legendą, jeżeli tak mogę powiedzieć o członkach waszej grupy.

Legendy to były o rycerzach. Jak człowiek młodszy był to czytał książki, legend się słuchało. To słowo „legenda” jakoś tak wtargnęło do naszego języka i moim zdaniem jest trochę na wyrost. Ta forma przerośnięta jest, bo my jesteśmy normalnym zespołem. Nie otaczamy się żadnymi ochroniarzami, nie jesteśmy ludźmi niedostępnymi, nie jesteśmy celebrytami. Gramy dla ludzi i bardzo lubimy przebywać wśród naszych fanów. Mam wielu znajomych i dla niektórych to nawet nie jest ważne, czy ja gram w zespole czy nie.  Traktujemy to w takim rozdzieleniu – praca i życie prywatne, to znaczy zespół i życie prywatne.

To znaczy, że nie gwiazdorzycie?

Cokolwiek by to znaczyło, to na pewno nie.

Nie obnosicie się z tym, że jesteście popularni, po prostu?

W życiu. W Katowicach to ja jestem przekonany, że nie wszyscy wiedzą o nas. A czasami wręcz reagują na mój wygląd z takim zbyt natrętnym zainteresowaniem i to nie zawsze takim pozytywnym. Ludzie się dziwią, że można taką brodę nosić.

A propo wyglądu, to wiele osób porównuje Cię do członków zespołu ZZ TOP, chociażby ze względu na  brodę.

Myśmy słuchali ZZ TOP jeszcze w czasach, kiedy słuchało się przegranych z magnetofonu nagrań i słuchaliśmy ich jeszcze jako cover band na początku lat 70., jak nie mieliśmy w ogóle naszych utworów. Jak były, to raczej instrumentalne. Ja brodę zawsze nosiłem, bo nie lubiłem się golić po prostu. Miałem albo raz krótszą, raz dłuższą, no i oczywiście nie taką jasną. Była kiedyś ciemniejsza i to o wiele bardziej (śmiech).

Występowaliście jako support przed ZZ TOP,  Erickiem Claptonem, AC/DC i przed Rolling Stones. Jak to jest zagrać, jako gwiazda muzyki polskiej, przed gwiazdami światowymi?

Fajnie jest o tyle, że dla nas jest to w jakimś sensie promocja i możemy sobie do naszej historii wpisać. Dla nas to także ogromna przyjemność. Mogliśmy zobaczyć tę całą machinę,  a z taką sceną dużą mogliśmy zetknąć się tylko przy okazji Festiwalu Woodstock.

Udało się to na naszym 35-leciu, bo w Chorzowie też mieliśmy taką zawodową, profesjonalną scenę. Porównywalne światła. No może nie aż taki wypas, bo nie było tam efektów pirotechnicznych, ale udało nam się to, bo mieliśmy już te wzorce, którym przyjrzeliśmy się podczas koncertów z  tymi gwiazdami.

Czego Beno słucha prywatnie?

Wszystkiego. Kocham bluesa i country, i te wszystkie songi Dylana – on też to tam wszystko miesza nieźle. Lubię ten luz. Bo w Ameryce jest takie luźniejsze granie, co wcale nie oznacza, że nie słucham europejskiej muzyki. Każdy wychował się tutaj na Beatlesach, Rolling Stonesach i Animalsach. Słucham młodych. Jest teraz tyle tej muzyki. Dużo słucham muzyki na YouTubie, albo ktoś mi podrzuca jakieś tam nagrania. Nawet nie staram się zapamiętać nazw tych zespołów, bo tego jest za dużo. Generalnie to ja lubię słuchać gitarzystów. Jak jest fajna gitara, to już mi się zespół podoba.

Na jakich instrumentach grasz oprócz gitary basowej?

Mam gitarę akustyczną. Jak wpadnie jakiś pomysł do głowy, to trzeba go harmonicznie opracować na gitarze normalnej. Nigdy jakoś solówki mnie nie ciągnęły. Chciałem grać albo na gitarze elektrycznej, albo na basie. No i wyszło, że gram na gitarze tzw. funkcyjnej. Kiedyś to się tak nazywało, bo się kiedyś grało funkcje, czyli chwyty się łapało, czyli akordy. Bas mnie wciągnął. Nadal mnie wciąga.

Zespół Dżem powstał w 1973 roku, jednak debiut tak naprawdę miał miejsce w 1980 roku na festiwalu w Jarocinie. Która data jest Ci bliższa?

Zdecydowanie lata 70., ponieważ potem mieliśmy pewną przerwę. To wynikało z tak zwanego okresu dyskotek. Bo kiedyś jak ktoś puścił mechaniczną muzykę jak myśmy grali, bo byliśmy takim cover bandem, to graliśmy takie różne fajfy – podczas karnawału albo raz czy dwa razy w tygodniu. Oczywiście przemycaliśmy jakieś swoje pomysły, w zasadzie oparte na bluesie. Od początku mieliśmy kontakt  z publicznością, potem to jakby się tak zawiesiło w próżni. Dyskoteki wszystko wyparły, takie granie po domach kultury, po klubach. W 1980 roku bracia Falińscy stworzyli nowy repertuar i z tym wystąpili w Jarocinie i Rysiek wrócił jakby do tego składu pierwszego, czyli zaproponował mnie granie i Pawłowi.  Paweł miał wtedy jeszcze opory, bo praca, miał już wtedy rodzinę. Od 1981 roku już mieliśmy podpisaną umowę i postanowiliśmy zrezygnować z pracy, bo każdy z nas wówczas pracował, no i zaczęliśmy utrzymywać się już z muzyki i to do dzisiaj robię.

W zespole grasz ze swoim bratem – Adamem. Czy dochodzi między wami do sporów, kłótni dotyczących muzyki, tego, co się odbywa na scenie?

Nie tylko muzyki. Jak to bracia – różnie bywa. Ale trzymamy się razem. Wiadomo, że tam są jakieś przepychanki, ambicyjki. Jednak jak chodzi o coś naprawdę bardzo istotnego, to jesteśmy zawsze razem.

Masz żonę, trójkę dzieci – jakie masz kontakty z dziećmi?

Uważam, że dobre i myślę, że dzieci też tak myślą. A nawet bardzo dobre, powiedziałbym. Potrzebujemy siebie nawzajem. Pomimo, że każdy żyje swoim życiem, dzieci są już dorosłe, ale mamy częsty kontakt i wiemy, co u kogo się dzieje. Przy jakiejkolwiek nadarzającej się okazji lubimy wspólne spotkania.

A czy dzieci poszły w Twoje ślady, jeśli chodzi o muzykę?

Córka na pewno lubi śpiewać, ale to tak amatorsko. Jeden syn gra na perkusji, drugi na gitarze i jakoś to tak im średnio idzie. Teraz może coś się wydarzy i tak dla przyjemności sobie pogramy, bo po remoncie stworzyliśmy sobie taki kącik, w którym będzie można muzykować. Może coś z tego będzie. Oni mieli swoje zespoły, każdy z nich grał, próbowal, ale na polu amatorskim.

Jaki był Dżem za czasów Ryszarda Riedla, a jaki jest teraz? Jak możesz porównać tamte czasy do obecnych?

Ja bym to powiedział tak – to jest tak, jak czasy młodzieńcze można porównać do czasów dojrzałych. No to jest niby to samo, bo człowiek się niewiele zmienia, przynajmniej ja. Jestem przekonany, że się niewiele zmieniłem. Może ktoś inny mnie inaczej ocenia (śmiech).

Na pewno nie ma już tego szaleństwa, jakie było w tych młodych czasach. Bo to już zdrowie nie to i wątroba nie ta, niestety. Generalnie nikt się nie zastanawiał nad tym, że muzyka będzie naszym sposobem na życie. Muzyka była naszą pasją. Mimo, że każdy z nas pracował i miał różne zajęcia, to muzyka wypełniała nam całe nasze życie. Nawet w pracy się mówiło, słuchało, jak tylko gdzieś można było. Nie było wtedy takich urządzeń jak teraz, że można było poruszać się i mieć przy sobie ciągle muzykę. Nie mniej jednak zawsze na ten temat się mówiło i tym się żyło.

W latach 1976-1980 miałeś krótką przerwę od Dżemu. Co wtedy działo się u Ciebie?

Pracowałem w geodezji, wszyscy wtedy pracowaliśmy. Paweł także w geodezji pracował. Musieliśmy podjąć pracę. Potem o tyle było to ciekawe, że ja w 1979 się hajtnąłem, znaczy wziąłem ślub. Potem były dzieci. Zdecydowałem się wtedy na krok żeby rzucić to wszystko, mieć w miarę stabilną pracę, a wtedy geodezja dawała dość przyzwoite zarobki. Postanowiłem rzucić się na nieznane wody. Jakoś się udało. Było różnie, bo ja miałem dwójkę dzieci, potem trójkę. Bywały momenty takie, że nie zawsze mieliśmy do czynienia z uczciwymi organizatorami. Naciągali nas na pieniądze, niektórzy nawet w ogóle nam nic nie wypłacali. To były takie pierwsze koty za płoty, a potem to się ustabilizowało. W czasach komunizmu było ciężko. Wszystko było wtedy przez państwo, przez Ministerstwo Kultury, bo jakieś weryfikacje trzeba było zaliczać, które pozwalały dostać jakieś 200 złotych więcej za koncert. Na przełomie 1989/1990 założyliśmy już własną spółkę cywilną i od tego czasu już sobie sami robimy wszystko na własne konto. Sami wszystko sobie załatwiamy i mamy swojego prawnika. Usamodzielniliśmy się.

Czy czujesz się spełniony w życiu?

Ja z natury niestety jestem leniem, uwielbiam leniuchować. To znaczy to nicnierobienie polega na tym, że słucham muzyki albo czytam. Może gdybym trochę więcej pracował, to może bym trochę więcej czuł satysfakcji. Ale ta, którą mam teraz, też mi absolutnie wystarczy.

Skazany na bluesa – film biograficzny o Ryśku Riedlu. Zagrałeś w tym filmie samego siebie. Czy miałeś jeszcze jakieś inne przygody z aktorstwem? Jak w ogóle wspominasz tamten czas?

To był tylko jeden taki epizod. Bardzo to wtedy przeżywaliśmy. Chyba największe predyspozycje z nas to miał Paweł. On był spokojny. On się tak nie denerwował. To był niespotykanie spokojny człowiek. Nawet nie pamiętam, czy on doczekał premiery tego filmu... Znałem Pawła bardzo długo. Byliśmy, można powiedzieć, przyjaciółmi lub bardzo dobrymi kolegami. Nie chodzi o to, jak to nazwać, ale mieliśmy ze sobą bliski kontakt. Znaliśmy się praktycznie od dziecka, bo się wychowywaliśmy w tej samej dzielnicy. Zawsze się ze sobą spotykaliśmy, ale to nie było już nawet koleżeństwo. To była taka znajomość, gdzie muzyka, wspólne słuchanie muzyki nas jakby tak wszystkich zbliżyło razem do siebie. Adam, ja, Paweł i zaczęło się szukanie miejsca do grania i trafiliśmy do Tychów z takim Olkiem Wojtasiakiem, perkusistą i na którąś próbę przyszedł Rysiek, no i tak to się zaczęło.

A co się takiego zmieniło w roku 1985? Marcin Jacobson został wtedy waszym managerem.

Dużo się zmieniło od czasu jak nas Marcin Jacobson przejął, właśnie w 1985 roku. Było to po Olsztyńskich Nocach Bluesowych, gdzie daliśmy bardzo dobry koncert. On tam był chyba z grupą Krzak. Postanowił się nami też zająć. Dzięki niemu pojechaliśmy kilka razy do Berlina Zachodniego, co było dla nas wtedy kompletnym szokiem. Zajmował się nami tak do 1989 roku, potem miał inne plany i zarządzanie grupą  przejął Leszek Martinek, który  jest naszym menagerem do dnia dzisiejszego.

Do którego utworu masz największy sentyment?

Sporo jest tych utworów. To zależy, ja np. bardzo lubię „Jesiony”. To jest taki na luzie numer, skoczny, rytmiczny. Jest sporo fajnych ballad, nawet te z okresu już po-Ryśkowego. Np. graliśmy z Jackiem, nagraliśmy trzy płyty. To jest taki epizod dla nas bardzo ważny, może dla słuchaczy nie, bo oni jakby nie pamiętają tego okresu. Gdyby nie Jacek.... Jacek pomógł nam przetrwać, po śmierci Ryśka. Z Jackiem dużo wtedy pracowaliśmy, trzy płyty nagraliśmy, a z Maćkiem nagraliśmy dopiero dwie płyty.  Z Jackiem graliśmy chyba 6 lat, a z Maćkiem gramy już ponad 15 lat i dwie płyty, więc wtedy to była taka walka o przetrwanie i wtedy byliśmy jakoś bardziej zmobilizowani i bardziej zdeterminowani. No i też były inne czasy, bo wtedy jeszcze płyty się sprzedawały, teraz to już jest przez Internet. Teraz to już raczej nie jest wesoło ze sprzedażą płyt.

Jesteś fanem surfowania po Internecie, portalach społecznościowych?

W żadnych społecznościowych! Nic, nic... Jedynie, jak coś potrzebuję wiedzieć o czymś lub o kimś, to wtedy tak. No i słucham dużo muzyki na YouTubie.  Koncerty na przykład. Gdyby zobaczył te koncerty, np. te z lat 70., jak wtedy myśmy zaczynali, gdzie był trudny dostęp u nas do muzyki, to tak się czasem zastanawiam... Ciekawe, jakby się potoczyło to wszystko. Bo byśmy, wydaje mi się, szybciej zrozumieli wiele rzeczy, które musieliśmy tak jakby z trudem poznawać.

Beno, a co jest dla ciebie najważniejsze w życiu?

Teraz to już chyba zdrowie, bo pasja do grania jeszcze jest, ale aby zdrowie było. Myślę że spokój ducha, tak się pogodzić z pewnymi rzeczami. Żyć w zgodzie ze sobą, z ludźmi, ze swoimi bliskimi, starać się. Chociaż ja jestem cholerykiem i często się kłócę, wykłócam o rożne rzeczy, ale to dla dobra tak zwanej wspólnej sprawy.

Czyli nerwus jest z ciebie, postawisz zawsze na swoim?

Nie, to nie jest tak. Ja lubię, że tak powiem, troszeczkę takiego fermentu posiać...

Żeby nudno nie było?

Nie, żeby to po prostu pobudzić, bo pewne rzeczy już zaczynają być sztampowe, to trzeba jakieś małe zmiany wprowadzać.

Czy są jakieś miejsca na świecie, do których często lubisz wracać?

W ogóle świat jest piękny, Europa jest piękna, bo mieliśmy okazję, może trochę zbyt krótko – pozwiedzać. Polska jest też piękna. Jest wiele pięknych miejsc, ale wszystko wtedy jest piękne, jak jest pogoda. Bo jak jest deszcz, to wtedy nawet najpiękniejsze miejsce jest nieciekawe. Lubię po prostu słońce i żeby była pogoda, to wtedy mi jest wszędzie dobrze.

No niestety w Londynie często pada deszcz...

To zostają jeszcze puby wtedy.

Faktycznie, złą pogodę można przeczekać w pubie. A jak działa na Ciebie Londyn?

To jest takie ogromne miasto. Nawet w zeszłym roku pamiętam, co się działo... W piątek ruszyliśmy do miasta, w ten pierwszy weekendowy wieczór... To wszędzie tyle ludzi, że mnie to wszystko zszokowało. W metro, wszystko to się poruszało na ulicach, wszystko było pełne, te puby, te place wszystkie. Fajna wtedy pogoda była. Wszyscy się bawili, wesoło, radośnie było. Czuło się, że oni się cieszą z tego, że jest ten weekend i to na mnie jakieś takie dobre wrażenie zrobiło. Pomimo że już byłem któryś raz w Londynie, to to było dla mnie szokujące. Bo zawsze to było na parę dni, nigdy nie przyjechałem na dłużej, tylko przy okazji koncertów byłem w Londynie.

To znaczy podoba Ci się to szybkie życie w Londynie?

Ten ruch dla mnie jest porażający. a bym się tam chyba zgubił w pięć sekund jakbym został sam. No jasne, że jako geodeta, to pewnie bym sobie jakoś tam poradził, ale niesamowite wrażenie robi Londyn. A po drugie – jak się tak pochodzi i tyle jest tam zabytków i tyle bogactwa. No widać, że Anglia była stolicą świata przez kilkaset lat, no i ubiła też trochę ten świat, na lewo i na prawo. Widać tam to bogactwo.

Geodeta, no właśnie... Dlaczego wybrałeś ten kierunek?

Bo mnie mapy interesowały i do dzisiaj mnie interesują. Przenoszenie terenu na mapę.   

Lubisz świętować swoje urodziny?

Kiedyś na te urodziny tak się czekało. Ja miałem zawsze dużo kumpli, przyjaciół, zawsze było wesoło. Nie tylko przy okazji urodzin, ale wieczorami, kiedy się spotykaliśmy, zawsze było wesoło. A jak ktoś miał urodziny, to było jeszcze weselej. Ja myślę, że każde urodziny są miłe, ale od pewnego czasu to już wolałbym, żeby tych urodzin nie było (śmiech). Teraz to już niestety są brutalniejsze te urodziny.

Musimy się pogodzić z tą brutalnością, niestety.

No niestety tak jest.

Jakie macie plany na 2017 rok, jakaś nowa płyta się szukuje?

Spotykaliśmy się, już mamy jakieś utwory i tak sobie myślałem nad tym i tak wpadłem na taki pomysł, żeby po prostu grać i  pojedynczo wprowadzać nowe utwory do programu i być może w przyszłym roku... Nie chciałbym zapeszać, bo to zawsze jak my się chcemy spotykać, jak nic się nie dzieje, są jakieś próby to tam sobie coś robimy, coś tam szlifujemy, coś ustalamy, jakieś utwory, które warto by odświeżyć, odkurzyć. A jak zabieramy się i zapowiadamy, że zabieramy się do pracy, to zawsze się któryś pochoruje, albo coś się stanie takiego, że trzeba to potem przekładać. Tak jak był pomysł na płytę w 2002, a wyszła w 2004. Wtedy ja się pochorowałem, potem Zbyszek. Dlatego wolimy nie planować i nie zapowiadać, ale chcemy pojedyncze utwory, nowe, wprowadzać do programu. A jak się z tego uzbiera płyta to zobaczymy, może tylko pół płyty. Część koncertowo, część studyjnie, no zobaczymy.

Beno, a lubisz dżem? Taki dżem ze słoiczka?

Jasne, że tak.

A jaki smak najbardziej?

Morelowy, brzoskwiniowy, każdy właściwie, truskawkowy. W ogóle lubię dżem. Albo z grzankami, albo ze świeżym chlebem i mleko. Ja lubię z mlekiem na zimno, to jest najlepsze.

Rozumiem, że nazwa zespołu Dżem została wymyślona dlatego, że wszyscy lubiliście i nadal lubicie dżem.

– Nie nie nie, to jest od tego angielskiego – Jam, Jam session, od improwizowania. Myśmy się spotykali tylko po to, żeby pograć. Jeden temat, czy motyw, mogliśmy grać dwie godziny, aż się z niego coś wykluło. W różnych kierunkach szukaliśmy. I tak właśnie powstała ta nazwa, to zaproponował Paweł, ale ten pisany przez „Jam”. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że jest taki zespół w Anglii. A chyba jak zaczynaliśmy w 1973 to ich jeszcze nie było. Tak to potem się zaczęło. Taka plastyczka była i na te nasze fajfy napisała Drzem – chyba była z językiem polskim na bakier (śmiech). Napisała drzem jak drzewo, przez „rz”. Myśmy to przerobili na „ż” i tak już zostało – Dżem.

Pozostaje mi tylko dodać i jednocześnie życzyć Wam tego, byście grali nadal i nadal byli skazani na bluesa, bo chyba jesteście skazani na bluesa.

Myślę, że cały zespół, a ja szczególnie. Bo ja bluesa uwielbiam, nagrania bluesowe mnie odprężają. Dziękuję za takie życzenia i myślę, że tak będzie. Zostańcie z bluesem, jak to ktoś mówił.

Czego jeszcze mogę Tobie i całemu zespołowi życzyć?

Zdrowia i świętych nerwów, bo jak dużo jesteśmy w podróży, to tak czasami różnie bywa z tym oddziaływaniem na siebie wspólnym. Bo my przecież gramy ze sobą w różnych składach, od prawie 40 lat. To jest kawał czasu. Jednak muzyka nas nadal rajcuje i dalej jest dla nas wszystkich najważniejsza w życiu. I niech tak dalej pozostanie!


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Anita 22.11.2016 21:42
Sympatyczny wywiad. Beno jest swietny! Kocham Dzem!

Reklama