Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Maciej Pysz: W londyńskiej przystani

Wydał cztery płyty autorskie, w przyszłym roku ukażą się dwie kolejne. Brał udział w wielu muzycznych projektach, koncertował w różnych krajach.

Na Wyspach odniosłeś sukces.

Tylko pytanie, co oznacza to słowo. Ja definiuję je jako robienie tego, co daje radość i satysfakcję. W moim przypadku tak jest, kocham swoją pracę oraz styl życia – muzykę, koncerty, podróżowanie. Nie chodzi o ilość statuetek i nagród, zasobność konta czy samochód, jakim się jeździ, ważne jest wewnętrzne szczęście. Mogę śmiało powiedzieć, że spełniam swoje marzenia.

Dzięki Londynowi?

Brytyjska stolica dała mi szansę bycia muzykiem, a kontakty, jakie tu nawiązałem otworzyły przede mną bramę na świat. Zawodowo najwięcej pracuję w Londynie, znam go na wylot, wiem jak wszystko działa. To moje miasto.

Ale masz też lokum we Francji.

Od kilku miesięcy wynajmuję dom w wiosce Le Rouret na południu kraju, razem ze znajomym muzykiem, z którym pracuję nad wspólnym projektem. To idealna odskocznia od miejskiego gwaru. Jest basen, są sale do prób, nawet pokój z winami. Raj na ziemi! Mało tam jednak przebywam, gdyż większość czasu spędzam w Anglii, bądź w podróżach. Wcześniej okresowo mieszkałem w Paryżu i kilku miastach we Włoszech, jednak zawsze główną przystanią był Londyn.

Bo jest europejską stolicą jazzu?

Są tu świetne warunki do rozwoju i kariery, jest ogromna scena muzyczna podzielona na podsceny, nawet w jednym gatunku. A do tego masa miejsc do grania i kapitalna publiczność.

Ale są i inne zalety – bezpośredniość i wielobarwność ludzi, szybki tryb załatwiania spraw administracyjnych, dostępność do jedzenia i produktów z całego świata.

Nie brakuje też zakątków, do których mam szczególny sentyment. Chociażby dzielnica Kensal Rise, gdzie mieszkałem trzy lata i bardzo miło wspominam tamten czas. Jest blisko do centrum, a czuć ducha wioski – ludzie się znają, pozdrawiają, zagadują. Bardzo lubiłem chodzić z gitarą do pobliskiego Queens Park i komponować.

W początkowym okresie pobytu w Londynie?

I wtedy i trochę później. Nad Tamizę przyjechałem w 2003 roku, żeby podszkolić język. Miałem ukończone dwa lata studiów prawniczych na Uniwersytecie Wrocławskim, planowałem wrócić do kraju po wakacjach, ale wsiąkłem tu na dobre. Imałem się różnych rzeczy – pracowałem w Starbucksie, kafejkach, trochę w restauracji, ale bycie kelnerem najsłabiej mi wychodziło. Potem przy telefonie badając rynek, jako pomoc biurowa i w rekrutacji. To były zawsze zajęcia dorywcze bądź na pół etatu, więc ustalałem sobie godziny tak, żeby mieć czas na muzykę i powoli wgłębiałem się w artystyczne środowisko – chodząc na jam session, spotykając się z muzykami, poszerzając kontakty, proponując projekty i zapraszając ludzi do wspólnego grania. Po czterech latach mogłem całkowicie poświęcić się muzyce i tak jest do dziś.

Tę pasję odkryłeś w sobie na Wyspach?

Gitara fascynowała mnie od zawsze – z wypiekami na twarzy podziwiałem starszego kuzyna, który świetnie sobie radził z tym instrumentem. Jako 11-latek zacząłem uczęszczać na prywatne lekcje gry na gitarze w moim rodzinnym Rybniku, które trwały dwa lata, a później szlifowałem muzyczny warsztat sam – występując w zespołach i podpatrując mistrzów.

Wyjazd do Anglii okazał się przełomem. W Polsce, kiedy mówiłem, że chcę być muzykiem, ludzie przymykali oczy, a tutaj słyszałem: „Super!”. Czułem to wsparcie, dzięki czemu łatwiej mogłem się stać częścią londyńskiej sceny muzycznej.

Wykorzystałeś szansę.

Z czego bardzo się cieszę. Na rynku ukazały się dotąd cztery moje płyty autorskie i wszystkie otrzymały bardzo dobre recenzje. Miałem okazję poznać fantastycznych ludzi i grać z doskonałymi muzykami, takimi jak Daniele di Bonaventura, Tim Garland, Francois Arnaud, Asaf Sirkis, Yuri Goloubev czy Gianluca Corona. Wystąpiłem też w wielu ciekawych miejscach i na festiwalach – w Turcji, Hiszpanii, Francji, Niemczech, Holandii, USA, Anglii, Polsce, we Włoszech.

Jazz ma swoich wiernych fanów.

Bo jest ponadczasowy. Mnie pasjonuje muzyka prawdziwa, w której zawarta jest dusza, gdyż kłamstwo i nieszczerość szybko wychodzą na jaw. Czyste brzmienie gitary akustycznej czy kontrabasu to prawdziwa poezja, podobnie jak twórczość Pata Metheny’ego, Ralpha Townera czy zespołu Oregon.

A twoja muzyka?

Nie szufladkuję jej, komponuję i gram to, co czuję. Dla jednych to jazz, dla innych world music z elementami folku.

Plany na przyszły rok masz ambitne.

Przede wszystkim ukażą się dwie moje nowe płyty, które są już nagrane. Będą koncerty i kolejne artystyczne projekty, ale mam też nadzieję, że uda mi się odwiedzić Brazylię, Indie bądź Japonię, co od dawna planuję.

Londyn pozostanie twoim miejscem na ziemi?

W najbliższym czasie zapewne tak, a co przyszłość przyniesie, zobaczymy. Co ciekawe, ostatnio pomyślałem, pierwszy raz, od kiedy wyjechałem z Polski, że mógłbym wrócić nad Wisłę na stałe. Kto wie, może kiedyś. Nie wiem, co tak naprawdę mogłoby mnie do tego skłonić, może, jeśli tak się życie potoczy, polska żona. Póki co jednak, jestem kawalerem…


Z gitarzystą i kompozytorem jazzowym Maciejem Pyszem rozmawiał Piotr Gulbicki


CZYTAJ TEŻ:

UK: Kolejne aresztowania skrajnej prawicy

LONDON: Szkoły zabezpieczają się przed nożownikami

UK: Tysiące operacji opóźnionych w wyniku kryzysu w NHS


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama