Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Bitwa o Anglię: Szaleńcy w samolotach

Tysiąc koni pod maską i prędkość 200 metrów na sekundę… „Myśliwiec – na ziemi człowiek normalny jak każdy inny – w powietrzu staje się szaleńcem szybkości, człowiekiem-błyskawicą” – pisał Arkady Fiedler o polskich pilotach, którzy w letnich dniach sierpnia i września 1940 roku walczyli o Wielką Brytanię.
Dziś wśród myśliwskich samolotów, wielkich bombowców, przerażających maszyn wojennych z tamtych czasów, spacerują ciekawscy. Krążąc po Londynie, uzbrojony w książkę „Dywizjon 303” Arkadego Fiedlera, znalazłem się w muzeum Royal Air Force na północy miasta. Jest tu wystawa na temat tej pierwszej walki stoczonej wyłącznie w powietrzu, kiedy to Brytyjczykom przyszło się bronić przed niemiecką Luftwaffe. Bitwa o Anglię (lub „o Brytanię” jak nazywana jest w tutejszej literaturze) toczyła się od 8 sierpnia do 31 października 1940 roku. Niemcom wydawało się, że wystarczy kilka dni, by pokonać lotnictwo angielskie, torując drogę do ataków na cele naziemne w całym kraju. Jednak dzięki dobrej organizacji, szybko wzrastającej produkcji samolotów i odwadze samych pilotów szala zwycięstwa przechyliła się na stronę aliantów. Premier Churchill, w środę 21 sierpnia 1940, wyrażając swą wdzięczność, powiedział o lotnikach, że „nigdy w dziedzinie ludzkich konfliktów tak wielu nie zawdzięczało tak wiele, tak nielicznym”.
 
Człowiek-błyskawica
 
Słowa te zostały wypowiedziane w parlamencie jeszcze przed tym, jak nasz słynny Dywizjon 303 wkroczył do walki. Oczywiście nie umniejsza to jego zasług w żaden sposób. Utworzony 2 sierpnia 1940 roku w podlondyńskim Northolt, chrzest bojowy przeszedł kilka tygodni później. Przez lata dywizjon ten był najbardziej znanym, dzięki relacjom Arkadego Fiedlera, który został do jego opisania wyznaczony przez samego generała Sikorskiego. W bitwie o Anglię wzięły też udział inne polskie jednostki myśliwskie, a także bombowce. W sumie udział wzięło 144 polskich pilotów, czyli 5 proc. wszystkich walczących w całej kampanii. Polacy zestrzelili około 170 samolotów niemieckich, uszkodzili 36, co stanowiło 12 proc. strat niemieckich. Sam dywizjon 303 zgłosił zestrzelenie 126 maszyn, choć liczbę tę kwestionują niektórzy brytyjscy historycy.
 
Spacerując po muzealnych hangarach, wyobraźnia ponosi. Patrząc na potężny silnik maszyny, która ma wymalowane na przedzie rekinie zęby, czytam Fiedlera opisującego lot takiego myśliwca: „Ów tabun tysiąca koni ponosi go jak furia i rozwija szybkość 150 do 200 metrów na sekundę. Ludziom, chodzącym po bezpiecznej ziemi, trudno sobie wyobrazić, co to znaczy i jakich to dokonuje zmian w ludzkiej istocie. Myśliwiec — na ziemi człowiek normalny jak każdy inny — w powietrzu staje się szaleńcem szybkości, człowiekiem-błyskawicą”.
 
Dywizjon 303 nie latał na początku na Spitfire’ach tylko na starszych Hawker Hurricane’ach. Mimo wszystko Polacy byli wyjątkowo skuteczni. Mogli pochwalić się stosunkiem zestrzeleń do strat własnych 6:1, podczas gdy w dywizjonach brytyjskich wynosił on tylko 3:1. Polacy wyróżniali się metodami walki, które odbiegała od standardów RAF. Pisał o nich Fiedler: „Taktyka bojowa polskich myśliwców polegała na tym, aby nie ciaćkać się długo z przeciwnikiem, lecz po wypatrzeniu dogodnego momentu uderzyć jak huragan, dopaść jak najniżej, nieledwie dobrać się do samego ciała i z odległości kilkudziesięciu zaledwie metrów prażyć zabójczym ogniem swych ośmiu karabinów maszynowych. Ludzie postronni uważali z początku takie zbliżanie się do przeciwnika za zbyteczną brawurę szaleńców, dopóki się nie przekonali, że „szaleńcy” mieli znacznie więcej zestrzeleń i — rzecz zdumiewająca — znacznie mniej strat własnych”.
 
Nie był to jedyny moment, gdy stykały się dwie zupełnie różne mentalności. Nie brakowało przy tym humorystycznych sytuacji. Jeden z polskich pilotów biorących udział w walce, wylądował, by uzupełnić paliwo i amunicję. Co zastał na ziemi, tak relacjonował: „ Była właśnie godzina piąta po południu, pora podwieczorku. Żołnierze spokojnie pili herbatę i flegmatycznie gawędząc, palili papierosy. Nic na świecie nie obchodziło ich w tej chwili prócz herbaty: była to przecież godzina piąta”.
 
Gdy nie wytrzymał, zrobił awanturę, zatankował i wzbił się w powietrze, gdzie spotkał Niemców. Wtedy otrząsnął się zupełnie, ochłonął, był znów sobą. „Zrozumiał, jak olśnienie, wielką prawdę tej wyspy: takiemu narodowi spalą zapewne wszystkie Londyny, lecz i wtedy nawet nie straci spokoju i kto wie, czy właśnie tą niebywałą niewzruszonością nie wygra wojny” – dodaje Fiedler.
 
Dalsze losy
 
Przez długie powojenne lata Polacy ubolewali, że ich rola w bitwie o Anglię nie została przez Brytyjczyków wystarczająco doceniona. Narzekał na to nawet sam autor reportaży o Dywizjonie w przedmowie do kolejnego wydania książki. Wspominał film z lat 70-tych, w którym w niewielkim epizodzie pojawili się Polacy jako banda rozwydrzonych i niezdyscyplinowanych lotników.
 
Przypomina mi się także, co o polskich pilotach i żołnierzach opowiadał Wiktor Sotowski, który kontynuuje tradycje Stowarzyszenia Lotników Polskich w swej londyńskiej restauracji Spitfire. Rozmawialiśmy we wnętrzu pełnym pamiątek i zdjęć polskich pilotów.
 
– Wojenka dla lotników zakończyła się w 1947 roku, bo rozwiązywali wszystkie dywizjony. Żołnierzom po wojnie też było ciężko, nikt im nie pomógł, trzeba było zawinąć rękawy i pracować – opowiadał Wiktor Sotowski. – Tu tylko trzech ludzi otrzymało emerytury wojskowe, generał Anders, Rudnicki i Kopański. A reszta? Wybitny przecież dowódca, nikt nie może zaprzeczyć, generał Maczek, kim był po wojnie? Barmanem… Generał Kazimierz Sosabowski, dowódca brygady spadochronowej, był magazynierem, jeździł wózkiem. Gros pułkowników i generałów pracowało fizycznie. Opowiadali mi, że byli w tzw. brygadach srebrnych, czyli czyścili srebro… To samo było z lotnikami. Zakładali rodziny, głównie z Brytyjkami, ciężko pracowali, a dzieci wychowywały się w kulturze wyspiarskiej. Teraz lotnicy odchodzą z tego świata i nie ma kto kontynuować tradycji…
 
Pozostały pamiątki. – Oto zdjęcie z podpisami, pięćdziesiąta rocznica bitwy o Anglię. Są tu także Polacy. Pułkownik Kleczkowski z 302 dywizjonu, polski uczestnik bitwy Ludwik Martel. A tutaj as, dowódca dywizjonu pułkownik Drobiński – pokazywał na zdjęciu Wiktor Sotowski.
 
Losy pilotów walczących o Wielką Brytanię ułożyły się różnie. Nie wszyscy chcieli odpocząć od wojennej zawieruchy. Jedną z barwniejszych postaci, która zapragnęła rozgłosu był Jan Zumbach. Podczas II wojny światowej zestrzelił, według oficjalnych danych, 13 samolotów na pewno i kilka prawdopodobnie. To, co robił po wojnie, wyjaśnił w autobiografii „Ostatnia walka: Moje życie jako lotnika, przemytnika i poszukiwacza przygód”. Zumbach walczył jako najemnik w Afryce, w 1962 roku przyjmując ofertę utworzenia lotnictwa Katangi, jednej ze zbuntowanych prowincji Konga. Zorganizował zakup samolotów, które stały się trzonem lotnictwa tego regionu, werbował także pilotów i mechaników.
 
Uczciwe spojrzenie
 
O wojennych czasach przypomina pomnik umieszczony na rondzie w Northolt, znany jako Polish War Memorial. Przypomina o polskich lotnikach, przy których udziale bitwa o Anglię zakończyła się sromotną klęską Luftwaffe. Ponad 1700 niemieckich samolotów zostało zniszczonych, z czego 1437 przez brytyjskie myśliwce i 273 przez artylerię przeciwlotniczą, a więcej niż 600 doznało uszkodzeń. RAF stracił 915 maszyn zniszczonych i 643 uszkodzonych. Śmierć poniosło 515 alianckich pilotów, w tym 29 Polaków.
 
Otwieram ostatnią stronicę „Dywizjonu 303”, który wydany jeszcze w czasie wojny, zagrzewał Polaków do walki, budził nadzieję i optymizm. Czytam ostatnie zdanie, w którym Arkady Fiedler zapytuje – czego zażądaliby polscy lotnicy za swą ofiarność? I odpowiada, że tylko „uczciwego i rozumnego spojrzenia na Polaków”.

Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama