Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Nasz człowiek w Warszawie

Życie zagranicznego korespondenta w Polsce nie należy do łatwych.


Nigdy nie byłem dobrym dziennikarzem, pomimo marzeń i intencji. Może nie byłem najgorszym, ale też nigdy nie przywiązywałem zbyt dużej wagi do szczegółów, zbyt mało czasu spędzałem na sprawdzaniu faktów. Myślę, że to był jeden z powodów, dla których moja „kariera” w dziennikarstwie była taka zróżnicowana, eklektyczna i nie tak efektowna jakbym sobie życzył. Ale otworzyła przede mną wiele drzwi w małym i dziwnym świecie angielsko-amerykańskiej społeczności korespondentów w Warszawie.
Wszystko zaczęło się w 1998 r. w słynnym „Coastal Times” w Sopocie, miesięczniku piszącym o biznesie w regionie Pomorza. Była to jednoosobowa redakcja w mieszkaniu, gdzie spędziłem rok pisząc długie polityczne analizy w czasach Kwaśniewskiego, włączając w to niezbyt chlubną Mebelgate. Magazyn miał nawet moje małe śmieszne zdjęcie obok mojego (czasami) błędnie pisanego nazwiska. Moje teksty nie pasowały jednak do profilu i po serii „różnic zdań” zrezygnowałem.

Głos Warszawy
Tego samego roku zostałem angielskim redaktorem „Warsaw Voice”, który – jak wiele miejsc pracy w czasach komunistycznych – miał zbyt wielu pracowników, którzy niewiele robili i spędzali ogromną ilość czasu na naprawianiu błędów innych. Dostałem pracę, ponieważ nikt inny jej nie chciał. Ale to odkryłem dopiero po kilku tygodniach. Początkowo byłem pod wrażeniem, mając plakietkę ze swoim nazwiskiem przy drzwiach „mojego” biura, w którym nadzorowałem pracę pięciu tłumaczy i pięciu anglo-amerykańskich redaktorów. Pracowaliśmy na maleńkich Apple Macach używając dziwnego systemu koordynacji plików, który zwiększał jeszcze ilość pracy.
Miałem jednak znikomy wpływ i kontrolę nad zbieraniną przyjezdnych, z których większość nienawidziła tego miejsca, pogardzała publikacją, mając aspiracje, by być gdzie indziej, albo kim innym - lepszym i patrzeć na mnie z góry.
Jeden z nich był „prawnikiem”, inny „architektem”. Był także chłopak z angielskiej publicznej szkoły, grający dżentelmena za granicą, postać żywcem wzięta z powieści Evelyn Waugh. Był też gburowaty Amerykanin, który jasno dawał do zrozumienia, że praca tam jest zdecydowanie poniżej jego ambicji. Była też para innych Amerykanów - on mówił dobrze po polsku i pragnął żeby świat się o tym dowiedział, a ona nie mówił ani słowa, choć spędziła w Polsce 20 lat i pracowała w agencji informacyjnej w Warszawie. Oczywiście była „ponad” nami wszystkimi. Jedyną frajdą w tym miejscu było wymyślanie błyskotliwych nagłówków, a reszta była rozdzierająco bolesna - lawirowanie pomiędzy bandą angielsko-amerykańskich dziwaków a biurokratyczną machiną (jeśli to właściwe słowo) polskiego dyrektorstwa, które było nieufne i lekko pogardzało naszą obecnością.
Pod koniec trzeciego roku spotkałem kogoś z niemieckiej agencji prasowej DPA i poszedłem na rozmowę kwalifikacyjną. Zwierzyłem się z tego tej starej Amerykance, a gdy wróciłem z tygodniowego urlopu, dowiedziałem się, że powiedziała o wszystkim szefowi i zostałem zwolniony. Znów ta „różnica zdań”.

Wolny strzelec
Pracy w DPA także nie dostałem, ale zacząłem szukać czegoś innego. W ciągu paru tygodni spotkałem szefa „Dow Jones Newswires” i przeszedłem krótki okres próbny w jego biurze. „Jeden z lepszych, jakich widziałem” - powiedział mi facet, zanim stałem się piszącym na temat rozwijającego się rynku energetycznego. Redaktor był człowiekiem orkiestrą i źle znosił dzielenie się obowiązkami z dwoma nowoprzyjętymi ludźmi. Palił nieustannie, mówił po polsku w śmieszny sposób, z akcentem z południowych stanów USA i najczęściej był po prostu wściekły, ponury i niepotrzebnie władczy. Jak wielu innych w tym małym światku, zazdrośnie chronił swoje własne mini-feudalne państewko, które stworzył. Pracowałem tam przez rok, a moje artykuły pojawiały się nawet w „Wall Street Journal Europe”, z czego byłem niesamowicie dumny. Pewnego dnia wylał mnie jednak, ostatniego dnia miesiąca, bez wypłaty i wypowiedzenia. Nieźle. Zgaduję, że znów „różnica zdań” zadziałała.
W tym czasie w mieście pojawiła się rosyjska agencja informacyjna Interfax, wybrałem się więc na spotkanie z amerykańskim szefem biura, kolejnym człowiekiem orkiestrą, samotnikiem, ekscentrykiem etc…
Widzicie pewien powtarzający się motyw? Powiedział mi, że rynki są „jak grawitacja”, na naszym pierwszym spotkaniu. Wydawało mi się, że wiedziałem, o czym mówi, ale nie do końca. Nie zapytałem. Uwielbiał zadziwiać swoimi dziennikarskimi, menadżerskimi i organizacyjnymi umiejętnościami. I oczywiście, swym wspaniałym językiem polskim. Pracowałem przez 6 miesięcy dla Interfax, zanim nie przywłaszczyłem sobie cytatu z szefa i umieściłem w tekście o fuzji polskiego banku z wydawnictwem w Czechach.
Złamałem najważniejszą regułę amerykańskiego dziennikarstwa – coś, co szef nazywał „Journalism 101”, a dla mnie do dziś pozostaje tajemnicą. W każdym razie, drzwi się zatrzasnęły („różnica zdań”). Właściwie to ucieszyłem się, że już nie jestem w tym dziwnym małym świecie. Kolejne tygodnie zrobiłem sobie wolne i dostałem nakaz wyjazdu z Polski w ciągu 14 dni, dlatego, że nie odnowiłem wizy na czas.

Ostatnia próba

Najpierw więc nastąpiła intensywna choć krótka walka, by oddalić ten nakaz, a potem przenosiny do „Warsaw Business Journal”, bardzo nudnej publikacji, z takimi korporacyjnymi ciągotami, że trudno było w biurze oddychać. Siedziała tam grupa ludzi wykonujących pracę „od 9 do 17”, bez ambicji, ale znów, napuszonych i przeświadczonych o swej wielkości. Angielski redaktor sprowadzony z Londynu, który wcale nie chciał tu być i (to już kolejny) czuł się zdegradowany, bo wcześniej pracował w „News of the World”. Bardzo rzadko opuszczał swoje biuro. Polska była dla niego Dzikim Wschodem, a my, jego podwładni, smutnymi przegranymi. Bez pomysłów, bez zainteresowania Polską.
Już wtedy próbowałem nawiązać współpracę z angielskim znajomym, który dałby mi swobodę pracy wolnego strzelca i więcej wolności. Przetłumaczyłem jednak na szybko kilka tekstów z „Pulsu Biznesu” i zostałem odrzucony. Zacząłem więc pisać do komercyjnej publikacji „Europaproperty”, w Warszawie, dla amerykańskiego wydawcy, który nawet sam z trudem mógł przeliterować swoją nazwę. Dużo gotówki, ale niezbyt wiele poczucia własnej wartości. Kolejny amerykański sen.
W mojej karierze w Polsce była jeszcze dwuletnia praca korespondenta Reutersa w Gdańsku, która okazała się wprowadzeniem w świat lokalnego polskiego dziennikarstwa. Spotykałem tam hordy z „Dziennika Bałtyckiego” i „Głosu Wybrzeża”, i to była ciekawa obserwacja. Jakby dorwali się do koryta, przenosili się z jednego lunchu/bufetu/konferencji prasowej na następną.
Po problemach z zapłaceniem rachunków z pensji korespondenta Reutersa, postanowiłem powrócić do „wielkiej gry” i zatrudnić się w powstałej z połączenia dwóch agencji ThomsonReuters w Warszawie. Dostałem wspaniały kontrakt i potencjalnie interesujące stanowisko reportera w Europie Wschodniej. Znów jednak przypomniałem sobie dlaczego wcześniej wybrałem Gdynię i unikałem dziwaków z anglo-amerykańskiego świata i ich zazdrosnych przytyków. Szkocki szef reprezentujący „starą szkołę brytyjskiego dziennikarstwa” nie widział wiele miejsca dla mnie. Po tym jak dowiedziałem się, że będę „nadmiernym balastem”, stary przyjaciel wepchnął mnie z powrotem w ramiona pracującego z domu redaktora bułgarskiej agencji informacyjnej.
Po powrocie do Londynu w 2009 r. pisałem cykle tekstów pt. „London Diary” dla „Gazety Wyborczej”. Było to połączenie wiadomości i osobistego komentarza na temat Londynu, Wielkiej Brytanii i Polski. Ale znów nie czułem się jak w domu – pisząc o „nas”, kiedy jestem tam, a o „nich”, kiedy tu. To się musi wreszcie zmienić. Wkrótce.

Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama