Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Muzyka musi dawać to „coś”

W niedzielę, 12 marca na scenie The Garage wystąpi czołowa formacja polskiej sceny muzycznej – zespół Lao Che. Będzie to, po koncertach w Edynburgu i Birmingham, zwieńczenie mini-turnee po Wyspach Brytyjskich grupy, której twórczość regularnie zdobywa serca coraz liczniejszego grona jej miłośników.

Ze współzałożycielem Lao Che oraz jednym z jego liderów – Mariuszem „Denatem” Denstem rozmawiał Dariusz A. Zeller.

Tak na wstępie przypomnij skąd się wzięła trochę niecodzienna nazwa Waszego zespołu…

Z filmu Indiana Jones. Była to pewna drugoplanowa postać. Indiana Jones musiał się trochę z nim nawalczyć. To jest chyba druga część – „Indiana Jones i Świątynia Zagłady”. Lao Che był mafiozą i trząsł Szanghajem. No i chyba tak to mniej więcej było…

Powiedz zatem jak wyglądały początki Lao Che? Jakie cele stawialiście sobie na starcie?

Jak to początki u chyba wszystkich chyba zespołów… Graliśmy próby, spotykaliśmy się, pracowaliśmy, zakładaliśmy rodziny i tak to się toczyło. Pamiętam to, bo był to taki fajny czas, np. jak się było w robocie i się wiedziało, że dziś o 20.00 jest próba, to dodawało to skrzydeł. Fajnie było się spotykać i grać, nie myśleliśmy w ogóle żeby wychodzić szerzej poza tę naszą salkę. To nam wystarczało. Ale potem okazało się, że ta nasza muzyka jakoś tak fajnie się układa i coś z tego wychodzi. Ludziom to się zaczęło podobać i tak to się rozwijało.

Pierwszym waszym albumem były wydane w 2002 roku „Gusła”, jednak kolejna Wasza płyta została wyznacznikiem Waszej charakterystycznej twórczości jak i pozycji na rynku. Samo „Powstanie Warszawskie” to właściwie słuchowisko. Powiedz, jak ta płyta powstawała i jaki masz po tylu latach od wydania stosunek do niej?

Płyta powstawała w bardzo długim okresie czasu, bo zespół nagrał „Gusła” i wydał je. Później zagraliśmy przez okres 2-3 lat raptem z sześć koncertów i tak praktycznie żeśmy działali, jak już wcześniej wspomniałem, w tej naszej salce. I padł pomysł, by zrobić płytę o Powstaniu Warszawskim, bo „Gusła” też były o czymś polskim i żeby było ilustracyjnie i o czymś fajnym, ważnym. Kolejne filtry przerzedziły te pomysły i wyszedł jeden, właśnie Powstanie Warszawskie. A jaki mam stosunek? Ja lubię tę płytę, bo interesuję się tymi sprawami i cieszy mnie przede wszystkim fakt, że w tej płycie i postawie zespołu nie ma elementów patriotycznych.

„Powstanie Warszawskie” wydaliście w 2005 roku, ale czy zgodzisz się z tym, że ta płyta jest wciąż odkrywana na nowo i wciąż zyskuje na wartości?

Możliwe. Wydaje mi się właśnie, że było to dobre ze względu na to, że temat tak ważny, a jednocześnie kontrowersyjny, dla wielu osób został przedstawiony w pewien sposób uczciwie i bez takich własnych, egoistycznych ocen, tylko z dystansem. Jest to właśnie tego typu słuchowisko, w które człowiek może się zagłębić i troszeczkę, jakby namiastkę, znaleźć wyobrażenie, że tam się znajduje, choćby odbierając na słuchawkach tę płytę. I tak to się dzieje, ale to ludzie ją jakby ponieśli, ponieważ myśmy nie mieli żadnej promocji. Płyta wyszła w małej wytwórni i to właściwie sam fakt, że ona tak a nie inaczej mówiła o tym temacie, jakim było Powstanie Warszawskie, cierpienie ludzi, itd., to tak ją ludzie właśnie odbierali i sami to nieśli. To się sprzedawało jak świeże bułeczki, nawet dzwonili dziennikarze, wiesz? Miałem wówczas nawet wywiad z panem Filipem Łobodzińskim, tym panem znanym z „Podróży za jeden uśmiech”. Sam zadzwonił, a to było chyba w Newsweeku i zrobił na całą stronę artykuł o Lao Che, na podstawie tego wywiadu, bo cieszyło go to, że młodzi ludzie pokazali coś tak na poziomie, kulturalnie, bez naszej – tak jakby czasami – „polskiej łatki szowinizmu”, bo my też, niestety, czasami takie elementy mamy, jako Polacy. I to mu się podobało. W tym wywiadzie, pamiętam, wspominał, że społeczeństwo tak tę płytę poniosło i promuje, że m.in. dlatego to się właśnie tak sprzedaje. A właściwie nikt tego „szowbiznesowo” nie pchał na rynek.

Kolejne wasze wydawnictwa, z „Gospel”, czy „Prąd stały/Prąd zmienny” na czele, ugruntowały waszą pozycję na rynku. Czym jest dla was sukces?

Tu już chłopaki dużo pracy przy tym zrobili, przy kolejnych płytach. One już nie były historyczne i to też chyba było dobre, że zespół jednogłośnie stwierdził, że odbijamy się od tego, co robiliśmy i teraz robimy coś zupełnie innego. Dlatego „Gospel” jest zupełnie inny, a „Prąd stały/prąd zmienny” jeszcze inny. I to jest chyba dla tych, co poszukują w muzyce czegoś, taka ciekawostka, taki pozytywny fakt, że można zawsze coś innego znaleźć w naszych płytach. Tutaj chłopaki dobrze działają. Ja to oczywiście też tworzę z nimi, ale duży był tu wkład np. Kuby Pokorskiego, który z nami grał i „Powstanie Warszawskie” robił, i robił też „Gospel”, i robił „Prąd stały/Prąd” zmienny i właściwie był jednym z głównych kompozytorów tego wszystkiego.

Dostaliście już wiele nagród (choćby Srebrne Krzyże Zasługi „za działalność na rzecz popularyzacji i upamiętniania Powstania Warszawskiego”). Ostatni, jak dotychczas, był ubiegłoroczny Fryderyk za album roku w kat. rock za płytę „Dzieciom”. Czym są dla was te wyróżnienia?

Przykrym obowiązkiem! (śmiech) Staramy się podchodzić do tych rzeczy gentelmeńsko, więc gdyby tak ostentacyjnie nie pojawiać się, nie odbierać, jakby tak – „o! o! o! Jesteśmy ponad tym, jesteśmy inni”, to też by to było trochę „wsiuńskie”. Zatem jedziemy gentelmeńsko do prezydenta Komorowskiego, odbieramy te ordery, ale traktujemy to przez palce. To jest taki śmieszny klimacik.

Muzyka oraz charakterystyczne teksty autorskie – wasza twórczość jest bardzo charakterystyczna i wręcz unikalna. Wciąż zaskakujecie nowymi pomysłami, ewoluując w swoich projektach. Jak to wygląda „od środka”?

To jest, przede wszystkim, grupa przyjaciół, którzy od lat kilkunastu współpracują. I nie mówię tu tylko o zespole, ale o całej ekipie, bo i nasz manager, kierowca, techniczni - oni wszyscy są praktycznie od początku. To jest dobry ferment, który się sieje, tylko wtedy można na takim gruncie się osadzić i robić to co robimy, a - oczywiście - stawiamy sobie poprzeczkę wysoko. Spiętego, tworzącego teksty, myślę, że bardzo warsztatowo to eksploatuje, bo nie robi tego chłopak w sekundę, nie napisze tekstu w kawiarni na chusteczce, chociaż takie talenty też są i tak ludzie piszą. Spięty lubi sobie wszystko przygotować, najpierw powstaje muzyka, później on sobie dłubie, czasami z miesiąc mu schodzi żeby napisać tekst, ale – tak jak w tym pytaniu zostało stwierdzone – teksty te są charakterystyczne i dobre. Nie ma za dużo współczesnych tekściarzy pokroju, chociażby Osieckiej przy tego typu rzeczach. Więc fajnie, że z tego Płocka pojawił się chłopak Dobaczewski z kolesiami, z którymi robimy i że tak fajnie to wychodzi. Bardzo mi się to podoba, że w ogóle się spotkaliśmy i że mamy takiego tekściarza.

Powiedz zatem jakie cele stawiacie sobie na przyszłość?

To jest nasze życie! Chcielibyśmy ciągnąć to jak najbardziej, pozostaje tylko kwestia zdrowia. Mamy fajne relacje między nami, na tyle, że broń Boże nie ma zakłóceń, a wręcz przeciwnie - wszystko idzie w dobrym kierunku, więc chcielibyśmy chyba jak najdłużej jeszcze tych płyt ponagrywać, żeby gdzieś tam się sprawdzać na koncertach i tak dalej. Gramy dużo, obyśmy też grali dużo jak będziemy starsi, takie dziadki. To wtedy, wiesz, „mleczko” będzie, taki Buena Vista Social Club, którzy jak przyjechali do Sopotu, to widać było, że mieli dużo mleka (śmiech). Ale oni mieli tam po osiemdziesiąt parę lat! To był cios!

Londyn…

…nie ma takiego miasta! (śmiech) Jest Lądek, Lądek Zdrój…

…zatem Londyn, takie miasto w Anglii, jest wam doskonale znany. Czy jest coś, co wam się w tym mieście szczególnie podoba?

Na przykład ostatni koncert - był bardzo udany! Świetne przyjęcie, fantastyczna publiczność i frekwencyjnie super się wszystko udało. To było dobre!

W brytyjskiej stolicy, podobnie jak w Polsce, macie duże grono swoich stałych fanów. Czy to m.in. z tego powodu jakoś szczególnie lubicie tu grać?

Tu przechodzimy w „tryb turysty” i tak to się toczy, więc jest to wyjazd bardziej towarzyski, niż taki typowy, jak zawsze, ale ostatnio te koncerty też jakoś tak świetnie wychodzą od strony merkantylnej. Jest to w pewnym sensie regularny występ, przez to, że Polonia jest wszędzie tak liczna. Jedziesz do Ostródy, jedziesz do Pszasnysza, czy jedziesz chociażby do Londynu i… wszędzie jest podobnie. Nie ma tak naprawdę dużej różnicy pomiędzy koncertem w Londynie, a koncertem w Pszasnyszu.

Koncert w „The Garage” będzie wieńczącym waszą trasę po Wielkiej Brytanii i takim przerywnikiem w polskim turnee . Bilety na niektóre z tych koncertów były wyprzedane już dużo wcześniej. To niesamowite…

Tak, więc nie kończymy trasy po Polsce, natomiast będzie kończącym w Wielkiej Brytanii. No i dobrze, a skoro ludzie lubią, to znaczy, że przede wszystkim mamy - i w kraju i w ogóle na świecie - słuchacza wyrobionego, w pewien sposób wyrafinowanego, w dobrym tego słowa znaczeniu, wysublimowanego, który wie czego oczekuje od muzyki i słucha rzeczy pod siebie. Są oczywiście i inni ludzie, którzy czegoś innego oczekują od muzyki i nie nam to osądzać. Muzyka musi dawać to „coś”. Ja np. lubię czasem sobie „Za twe oczy, twe oczy zielone…coś tam coś tam…”, bo to też coś tam daje, jakieś walory. U nas muzyka jest alternatywna, nie jest ona łatwa, a słuchacze jednak przychodzą, chcą tego, wnikają w to. To nie jest jakaś tam płyta raz przesłuchana, leżąca na półce, więc to świadczy o dobrym poziomie słuchacza. I z tego się cieszę.

W takim razie czekamy na was i do zobaczenia 12 marca na waszym londyńskim koncercie!

Zapraszam na koncert Lao Che w różnych miastach wyspiarskich – Londynie, Birmingham i Edynburgu – tylko w odwrotnej kolejności! Będziemy – wy też bądźcie. Pozdrawiam czytelników Cooltury – hej!     

                                


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama