Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Cameron – polityk wagi lekkiej

Miał być cudownym dzieckiem konserwatyzmu, chciał zostać reformatorem. Odchodzi jako polityk, który podzielił kraj i zaryzykował przyszłość Wielkiej Brytanii w imię partyjnych interesów. Dla Davida Camerona czas w polityce dobiegł końca. Negatywne konsekwencje jego decyzji będziemy odczuwali przez lata.

Zaledwie dwa miesiące po ustąpieniu ze stanowiska premiera David Cameron niespodziewanie ogłosił, że zrzeka się mandatu posła. To zwieńczenie jego politycznej kariery. Jednej z najdziwniejszych w historii Wielkiej Brytanii. Ze spektakularnym początkiem i tragicznym zakończeniem. W zeszłym roku politycznie triumfował. Zdobył większość w Izbie Gmin, pobił opozycję i w euforii rozpoczynał drugą kadencję. Zdominował i zawłaszczył polityczną rzeczywistość na Wyspach. Dziś znika zupełnie, zostawiając po sobie czarną dziurę niepewności. Bywali ministrowie, którzy rezygnowali ze stanowisk krótko po sukcesach. Ale nie premierzy. Gordon Brown i John Mayor odchodzili po porażkach wyborczych, których nie mogli uniknąć. Margaret Thatcher i Tony Blair wyprowadzali się z 10 Downing Street w wyniku partyjnej presji. David Cameron odchodzi sam, na własnych warunkach i w wyniku swoich własnych, błędnych działań oraz katastrofalnych w skutkach decyzji. Zostanie zapamiętany jako premier, którego zniszczyła Europa. Teraz w wieku zaledwie 49 lat opuszcza również Westminster. Jakie jest jego dziedzictwo?

 

Niebieski Blair

Kiedy obejmował stery Partii Konserwatywnej, był postrzegany jako centroprawicowa wersja Tony’ego Blaira. Młody, prężny, energiczny, świetny mówca z ujmującą osobowością. I kiedy w wieku 44 lat stawał na czele koalicyjnego rządu z liberalnymi demokratami, konserwatyści mieli nadzieję, że podobnie jak Blair, zdominuje brytyjską politykę na lata. Zwłaszcza, że dość sprawnie, szybko i skutecznie sprzedał społeczeństwu ideę koalicji – tworu politycznego na Wyspach niezrozumiałego i deprecjonowanego. Razem z Nickiem Cleggiem liderem liberałów tworzyli w miarę zgrany, sprawny i teoretycznie progresywny tandem. I chociaż już na początku pojawiały się sygnały, że na arenie międzynarodowej Cameron czuje się niepewnie – Barack Obama po pierwszym spotkaniu z liderem konserwatystów nazwał go politykiem wagi lekkiej – to jednak ważniejsze dla Torysów były kwestie wewnętrzne. Po latach politycznych upokorzeń i dominacji lewicy nadchodził ich czas.

Cameron przedstawiał się jako „compassionate conservatist”, wrażliwy społecznie konserwatysta, ale podkreślał, że tak naprawdę nie chodzi mu o jakąś nową doktrynę, jakiś cameronizm, bo ma nastawienie pragmatyczne. – Mam duszę nieskomplikowaną – wyznawał, co miało sugerować,  że nie jest ideologiem. To było w zasadzie ważne, słuszne i skuteczne odcięcie od Margaret Thatcher. Dzięki temu, że Cameron skręcił nieco na lewo, Partia Konserwatywna utraciła swoją negatywną etykietę „nasty party”, przyczepioną jej po rządach Żelaznej Damy. Wstrętnej partii elit i bogatych, która zawsze działa przeciwko zwykłym ludziom i biednym.

Do dziś hasła pod którymi Cameron szedł do władzy brzmią dobrze. „Wielkie społeczeństwo”, skuteczniejsza od lewicy walka z ubóstwem i wykluczeniem, „przytulanie chuliganów”, ekologia i wrażliwość na globalne zmiany klimatyczne. To był inny konserwatyzm. Atrakcyjny dla centrum i młodego pokolenia. Dający nadzieję wszystkim myślącym progresywnie. Z polskiej perspektywy wręcz lewactwo. Niebieskie sztandary Partii Konserwatywnej miały się zabarwić na czerwono. Pojawił się nowy typ centroprawicowego polityka – Red Tory, a Cameron zaczytywał się i chwalił prace Phillipa Bonda, który na krótko stał się konserwatywnym guru i nadwornym filozofem 10 Downing Street. Wspierał się także na publikacji Kate Pickett i Richarda Wilkinsona „The Spirit Level: Why Equality is Better for Everyone”, pozycji, która stała się niemal biblią dla politycznego świata. Bez względu na partyjną przynależność.

Dość szybko jednak progresywny konserwatyzm ustąpił miejsca bezwzględnemu neoliberalizmowi. Zniknęło „wielkie społeczeństwo”, walka z wykluczeniem i nierównościami czy zmianami klimatycznymi. Najważniejsze dla gabinetu Camerona stały się zmagania z kryzysem finansowym z 2008 roku i obsesja na punkcie zmniejszenia deficytu. Dało to początek katastrofalnej w skutkach polityce gospodarczej polegającej głównie na zaciskaniu pasa. I to właśnie bezwzględna, bezmyślna polityka „austerity” w jakimś sensie położyła podwaliny pod Brexit.

 

Ubożenie społeczeństwa

Wszystkie decyzje i działania oraz reformy zostały podporządkowane walce z deficytem. Lekiem miały być drastyczne cięcia. Uszczuplenie państwa. Skutki okazały się opłakane. Bo Cameronowi nie tylko nie udało się zasypać dziury budżetowej – pod rządami Camerona deficyt zwiększył się drastycznie i był o wiele wyższy niż za rządów Labour – ale również wyprowadzić Wielkiej Brytanii na gospodarczą prostą. Zarobki przestały rosnąć. Ekonomiczna stagnacja trwa już prawie dekadę i – jak twierdzą eksperci – potrwa co najmniej pokolenie. Przy okazji Cameron rozbił społeczeństwo. Obwinianie bezrobotnych za bolączki budżetowe ukierunkowało społeczną złość na biednych. Obsesyjne obcinanie zasiłków skutkowało dewastacją całych regionów. Osoby trwale niezdolne do pracy wzywane są przed komisje, a urzędnicy wydają negatywne orzeczenia, co skutkuje odebraniem finansowego wsparcia dla niepełnosprawnych i w konsekwencji zgonami. Między grudniem 2011 r., a lutym 2014 r. 2380 niepełnosprawnych krótko po uznaniu przez komisje jako „zdolnych do pracy” zmarło. To niemal systemowe, usankcjonowane przez państwo mordowanie.

Trudno oszacować inne działania. Częściowa prywatyzacja służby zdrowia i odchudzanie budżetu NHS skutkuje znacznie gorszą jakością leczenia. I w procesie długofalowym odbije się na zdrowiu społeczeństwa. Niepokoi fakt, że z banków żywności korzysta już ponad milion Brytyjczyków. Historycy nie będą w tej kwestii wyrozumiali jak dzisiejsze media. W postkryzysowej Wielkiej Brytanii Cameron zezwolił na dalszą finansową spekulację, unikał regulacji dzikiego rynku nieruchomości i bezmyślnie prywatyzował zostawiając w gruzach sektor publiczny.

Zwiększyły się nierówności nie tylko między grupami społecznymi, ale również między regionami. Londyn rósł, rozwijał się i kosmopolityzował. Północ ubożała i skręcała w kierunku ksenofobii. Cameron za swój sukces uznaje niskie bezrobocie i zmobilizowanie ludzi do pracy. Jednak większość nowych stanowisk to tzw. „śmieciowa praca”. Coraz większa liczba ludzi pracuje w niepełnym wymiarze godzin, bez praw pracowniczych i na kontraktach „zero hours” – umowach śmieciowych, które nie pozwalają osiągnąć stabilizacji. Jedyne co mu się udało i co zostanie mu zapisane jako pozytyw, to prawa dla gejów. Cameron umożliwił zawieranie małżeństw osobom tej samej płci. To niewątpliwy sukces środowisk LGBT » i lat walki o takie same prawa. A także plus dla byłego premiera. I nie zmienia tego fakt, że do przeprowadzenia zmian Cameron potrzebował posiłków z opozycyjnych ław.

 

Początek końca Unii

Dziś, kiedy referendum rozsadziło jedność Zjednoczonego Królestwa i poddało w wątpliwość członkostwo w nim Szkocji, zapomina się, że silne tendencje separatystyczne pojawiły się znacznie wcześniej. I miały ekonomiczne podłoże. Szkocki nacjonalizm wyrósł w wyniku gospodarczych i regionalnych nierówności, zapoczątkowanych przez Thatcher. Cameron nie zrobił nic żeby te tendencje powstrzymać. A właściwie je wzmocnił. Szkocki establishment od lat mówił zupełnie innym językiem niż elity na południu. I nie chodzi wcale o akcent. Ani o niemal zupełnie zapomniany i nieużywany Gàidhlig. Szkoci mówią Keynsem. Anglicy odpowiadali Smithem. Różnice jeszcze się zwiększyły na poziomie społeczeństw. Szkoci są bardziej egalitarni, marzą o modelu skandynawskim,  cenią kolektywizm. Anglicy, zwłaszcza na południu, mają w sobie charakterystyczny anglosaski duch rywalizacji i indywidualizmu. Napięcia rosły potęgowane przez ekonomiczne różnice i politykę 10 Downing Street, skupiającą się na centralizacji i Londynie. Zresztą brak jakiekolwiek pomysłu na politykę regionalną za czasów Camerona w 10 Downing Street wręcz rzucał się w oczy. David Cameron nigdy nie myślał lokalnie, ani globalnie, lecz jedynie centralnie. Londynocentrość byłego premiera przejawiała się podczas każdej jego gospodarskiej wizyty na prowincji. Zawsze wyglądał na zagubionego polityka, który poza stolicą kraju czuje się niekomfortowo. Nie pasował i wypadał groteskowo zarówno w lśniącym garniturze w Brukseli, jak i w ubłoconych kaloszach w Yorkshire.

Niewątpliwie najważniejszą kwestią dla historyków i politologów w ocenie Camerona będzie zachwianie jednością Zjednoczonego Królestwa i Europy. Cameron zaryzykował przyszłość Wielkiej Brytanii, jej miejsce na politycznej mapie świata w imię partyjnych interesów i integralności Torysów. Polityk, który obejmując stery Partii Konserwatywnej oznajmiał członkom „żeby przestali obsesyjnie zajmować się Europą”, w ostatecznym rachunku stał się zakładnikiem i ofiarą tej konserwatywnej obsesji. Możliwe, że w nieco innych okolicznościach byłoby to posunięcie politycznie skuteczne. Umożliwiając społeczeństwu wypowiedzenie się w referendum Cameron uspokoiłby eurosceptyczne jastrzębie w Partii Konserwatywnej, spacyfikował UKiP i zapewnił sobie spokojne pięć lat kadencji. Taka była myśl przewodnia. Jak się okazało – naiwna i błędna.

 

Europejski upadek

We wspomnieniach Davida Lawsa, liberała i ministra edukacji w rządzie Camerona, premier – w momencie kiedy Nick Clegg lider partii koalicyjnej stanowczo wyraził obiekcje wobec planów rozpisania referendum – stwierdził, że „musi to zrobić za wszelką cenę”. – To zarządzanie partią, a presja rośnie. Mam dużo eurosceptyków i czuję oddech UKiP na szyi – mówił. Cameron postawił na szali przyszłość Wielkiej Brytanii, żeby kupić sobie kilka tygodni politycznego spokoju. Samolubnie i nieodpowiedzialnie. A potem popełniał kolejne błędy.

Ignorowanie ekonomicznych czynników, olbrzymiej frustracji społeczeństwa i niechęci wobec emigrantów okazało się katastrofalną krótkowzrocznością. Nie pomagał też fakt, że na arenie międzynarodowej Cameron czuł się niepewnie. Na kontynencie torysi zawsze mieli złą prasę i fatalne notowania w Brukseli. Byli tam widziani jako główny hamulcowy europejskiej integracji. Wyjście konserwatystów z najsilniejszej w Parlamencie Europejskim chadecko ludowej EPP (European People's Party) zmarginalizowało Wielką Brytanię w polityce europejskiej i w jakimś sensie zwiastowało izolacjonizm Zjednoczonego Królestwa. Co zresztą również było wynikiem partyjnych rozgrywek.

Cameron obiecał odejście od głównego nurtu polityki europejskiej członkom partii, licząc na głosy eurosceptyków w walce o fotel przewodniczącego z Davidem Davisem i Liamem Foxem. Wątpliwe aby było to czynnikiem decydującym o jego zwycięstwie, ale na pewno ochłodziło stosunki z europejskimi chadekami. Zwłaszcza z Angelą Merkel, faktyczną liderką Unii. Nie pierwszy i nie ostatni raz Cameron przedłożył taktyczne rozgrywki nad strategię polityczną wobec kontynentu. Zaufanie – kluczowe w polityce międzynarodowej – zniknęło. Cameronowi zabrakło doświadczenia i autorytetu, a być może także chęci, żeby je przywrócić. A w krytycznym momencie – podczas kampanii referendalnej – charyzmy oraz wiarygodności aby „sprzedać” Unię Brytyjczykom. Zresztą cały europejski ambaras wynikał z niezdecydowania Camerona w kwestii relacji z Unią. Sam siebie nazywał eurosceptykiem, „ale nie takim, jak konserwatywne jastrzębie”. Różnice ze skrajnym skrzydłem partii polegały głównie na stylu i tonie polityki, ale nie na „substancji”.

Cameron nie miał żadnej wizji zjednoczonej Europy, którą mógłby zaprezentować jako alternatywę wobec pomysłów eurowrogich konserwatystów. W głośnej, choć wątpliwej, jeśli chodzi o fakty, biografii Camerona „Call Me Dave” Sir Nicholas Soames mówi autorom, że Cameron „bez cienia wątpliwości jest eurosceptyczny. Unia go irytuje i frustruje, ale nie chce z niej wychodzić”. Nie był jednak na tyle zdeterminowany, żeby w niej zostać. Lata siedzenia na barykadzie między pro i anty europejskimi skrzydłami frakcji podważały wiarygodność jego sztucznego aplauzu wobec Unii. „Miękki eurosceptyzm”, którym się tak chwalił, uniemożliwiał efektywną kampanię na rzecz pozostania Wielkiej Brytanii w UE.

Właściwie cała zagraniczna polityka Camerona to seria większych i mniejszych pomyłek, błędów i katastrof. Szczególnie Libia, która nie stała się dla Camerona tym, czym Irak dla Blaira, tylko i wyłącznie dlatego, że Brexit to jeszcze większa katastrofa. Przynajmniej z medialnego punktu widzenia. A jednak paralele z bałaganem w Iraku nie mogą być bardziej jaskrawe. Usunięcie dyktatora bez żadnego planu działania. Humanitarny koszmar. Polityczny i społeczny chaos. A także paliwo dla ekstremizmu. Cameron na arenie międzynarodowej był zagubiony. Nigdy nie czuł świata poza Londynem. Nie miał pomysłów wobec globalnych zagrożeń i wyzwań. Faktycznie jak prowincjonalny polityk wagi lekkiej. Polityk, który nie przewidział konsekwencji swoich doraźnych działań i decyzji. Polityk, który prawdopodobnie zapoczątkował erozję Zjednoczonego Królestwa i skazał kraj na lata gospodarczego koszmaru i międzynarodowej izolacji.

Chciał postawić Wielką Brytanię na ekonomiczne nogi, doprowadził do długoletniej gospodarczej stagnacji. Próbował reformować system świadczeń socjalnych, ale w praktyce zniszczył resztki państwa dobrobytu. Zależało mu na zwiększeniu zatrudnienia, sprowokował zalew umów śmieciowych. Naprawiał NHS, obniżył jakość poziomu usług medycznych. Polityczne zwycięstwa nad Labour, Lib-Dem i UKiP kończyły się spektakularnymi osobistymi porażkami, bo tylko wzmacniały najbardziej radykalnych członków jego własnej partii. Cynicznie grał Unią Europejską, licytował referendum i wszystko przegrał. Swoją karierę, miejsce w historii, polityczne dziedzictwo, a zwłaszcza przyszłość milionów. David Cameron opuszcza brytyjską politykę jako postać tragiczna, jako jeden z najgorszych premierów historii Wielkiej Brytanii za którego działania wszyscy zapłacimy wysoką cenę.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama