Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

London bubble, czyli opowieść o dwóch miastach

Londyn zmienia się błyskawicznie. Dzielnice, które jeszcze kilka lat temu uważane były za niebezpieczne, dziś uchodzą za modne i są coraz droższe. Takich miejsc powstaje więcej, co sprawia, że przeciętnego londyńczyka rzadziej stać na kupno mieszkania w którymkolwiek zakątku metropolii.

To już nie tylko pesymistyczny argument, po który najczęściej sięga partia polityczna opozycji, ale wynik oficjalnego raportu brytyjskiego związku zawodowego GMB. Wykupywanie londyńskich nieruchomości przez zagranicznych inwestorów i systematycznie powiększająca się populacja miasta to tylko część problemu. Za nadmuchane ceny tutejszych mieszkań winny jest coraz częściej proces gentryfikacji, który sprawia, że transformacja zaniedbanych regionów stolicy w nowoczesne osiedla wypycha z nich dotychczasowych mieszkańców, których nie stać na podążanie za zmianami.

Dla typowego londyńczyka już od dawna priorytetem przy kupnie lub wynajmie mieszkania jest kwestia nie tyle jego wielkości, co lokalizacji. Dojazd do pracy to jedno, ale częściej chodzi o mieszkanie w dzielnicy, która jest trendy, której kod pocztowy może świadczyć o statusie.

Mieszkańcy N1

Upper Street – główna ulica w dzielnicy Islington w północnym Londynie, łącząca stację Angel ze stacją Highbury & Islington. Rzut beretem od stadionu jednej z najpopularniejszych futbolowych drużyn – Arsenalu. Jest ona idealnym odzwierciedleniem multikulturowej natury całego Londynu. Znajduje się tu bowiem najwięcej w mieście restauracji, oferujących jedzenie z niemal wszystkich zakątków świata – od francuskich brasseries, arabskich chlebów i japońskiego sushi, po brytyjskie puby serwujące „gourmet food”.

Jak grzyby po deszczu pojawiają się tu też kolejne pop-upy z ciuchami wschodzących projektantów mody czy dekoratorów wnętrz. Wszystkie te atrakcje sprawiają, że Islington stało się nie tylko miejscem spotkań, ale również mieszkalną mekką społecznej śmietanki Londynu – ludzi ze świata mediów, show-biznesu, sektora prawniczego, finansów, a przede wszystkim polityki.

Wsiadając w autobus nr 19, jadąc przez Islington do dzielnicy Finsbury Park, jest duża szansa, że usiądziesz obok redaktora politycznego BBC Nicka Robinsona. Mieszkając tutaj masz okazję uprawiać jogging pod domem byłego mera Londynu Borisa Johnsona, czy natknąć się na spacerującą z dzieckiem modelkę Lily Cole. Lokalsi tego kalibru sprawiają jednak niestety, że ceny nieruchomości z kodem pocztowym N1 nie należą do najtańszych w mieście – średnia cena mieszkania wynosi tutaj ponad 600 tysięcy funtów.

Gentryfikacja

To właśnie w Islington w 1964 roku po raz pierwszy zanotowano zjawisko gentryfikacji, które od tego czasu zaczęło w różnym stopniu rozpowszechniać się na resztę miasta. Samo słowo wywodzi się od angielskiego słowa „gentry” –  oznacza ziemiaństwo lub inne rodziny żyjące na pewnym poziomie majątkowym, nieposiadające tytułów szlacheckich. Poprzez gentryfikację należy rozumieć zmianę charakteru danego miasta, danej dzielnicy czy okręgu, w strefę zdominowaną przez mieszkańców o stosunkowo wysokim statusie materialnym, choć pierwotnie zamieszkiwaną przez szerokie spektrum lokatorów.

Gentryfikacja to termin zapożyczony z amerykańskiej socjologii urbanistycznej, gdzie używano go na oznaczenie rewitalizacji obszarów w centrach miast, z których zamożniejsi Amerykanie uciekali na tereny podmiejskie w obawie przed rosnącym zagrożeniem przestępczością, problemami rasowymi i niewygodą życia w centrum. Na ich miejsce stopniowo wprowadzali się przedstawiciele mniej zamożnych klas czy mniejszości etnicznych, niejednokrotnie tworząc getta.

Termin po raz pierwszy użyty został w 1964 roku przez brytyjską socjolog Ruth Glass, która opisała przemiany dokonujące się właśnie w, jak się okazuje, kiedyś tradycyjnie robotniczej dzielnicy Londynu – Islington.

Ale to dopiero w latach 90., kiedy na ulicę Richmond Crescent, do której z przedmieścia miasta wprowadził się były premier Wielkiej Brytanii Tony Blair, zjawisko gentryfikacji nabrało podwójnej siły. Powodem przeprowadzki Blaira do Islington był wówczas zamiar zjednania sobie jak największej ilości wyborców z niższych klas społecznych. A czy może być lepszy sposób na wyborców niż zostanie ich sąsiadem?

Pomysł Blaira okazał się skuteczny i już 4 lata później jego rodzina przeprowadziła się do 10 Downing Street – siedziby brytyjskich premierów. Samo Islington jednak od tamtej pory zmieniło się diametralnie i jak twierdzą obecni mieszkańcy, nie zapowiada się, aby proces gentryfikacji w tej dzielnicy zastopował w najbliższym czasie. Zatem powrót do robotniczych klimatów raczej się nie szykuje.

Ceny mieszkań w Islington rosną w dramatycznym tempie. W 1993 roku rodzina Blairów kupiła tam mieszkanie za 375 tysięcy funtów. Dziś agencja nieruchomości Zoopla szacuje wartość ich domu na prawie 3,5 miliona funtów.

W podążaniu za elitą

Jak tłumaczą cytowani przez dziennik „The Guardian” obecni mieszkańcy Islington, początkowa gentryfikacja dzielnicy, która rozpoczęła się już w latach 60., przerodziła się w supergentryfikację, a osoby, które obecnie wykupują tam najdroższe mieszkania, to zazwyczaj absolwenci elitarnych szkół prywatnych lub wykształceni w Oxfordzie, pracujący w wielkich firmach prawniczych, sądach czy jako bankierzy inwestycyjni w londyńskim City.

Według raportów przytaczanych przez „Guardiana”, roczne dochody 1 na 4 gospodarstwa domowe w Islington przekraczają 150 tysięcy funtów i często ich właściciele nie boją się z tym afiszować, co nie do końca podoba się reszcie tubylców, którzy często ledwo wiążą koniec z końcem. A tych drugich jest wielu: 42 proc. mieszkańców tej dzielnicy nadal mieszka w blokach socjalnych.

Dominacja kapitału z City i wielkie pieniądze inwestorów z zagranicy sprawiają, że przeciętnie zarabiającego londyńczyka nie stać na kupno ani wynajem mieszkania pod kodem pocztowym N1. Przypadek Islington jest na tyle kontrowersyjny, że to właśnie tutaj mieszka i urzęduje Jeremy Corbyn, przewodniczący Partii Pracy – polityk, który z całych sił walczy o lepszy byt dla mniej uprzywilejowanych.

Paradoksalnie jednak, dzielnica ta uważana jest przez londyńczyków za symbol snobizmu i dobrobytu: zawyżone ceny kawy, bochenki chleba w cenie blisko 5 funtów, butiki z ciuchami, za których ekstrawagancję jest w stanie zapłacić naprawdę niewielki procent ludzi oraz przestrzenne, wiktoriańskie domy z ogromnymi oknami i rozległymi ogrodami, na które większość mieszkańców miasta nigdy sobie nie pozwoli. Chyba, że wynajmą w takim domu malutki pokój (tzw. flatshare) za prawie tysiąc funtów miesięcznie. Tak więc mieszkańcy Islington postrzegani są często przez resztę londyńczyków jako grupa uważająca się za pępek świata, idealnie symbolizująca nierówność klasową brytyjskiej stolicy.

Efekty i skutki gentryfikacji oczywiście od dawna widać już także w innych okolicach Londynu. Żeby znaleźć przykład, nie trzeba daleko wychodzić z Islington. W sąsiedniej gminie Hackney gentryfikację widać jak na dłoni. Przybrała ona jednak postać bardziej przeobrażania mieszkańców w coś w rodzaju dzisiejszej bohemy niż bogaczy w luksusowym Islington. Tutaj też ceny mieszkań nie przestają wzbijać się w górę, a w niegdyś charakterystyczną dla tej dzielnicy społeczność pochodzenia karaibskiego coraz częściej wplatają się ambitni profesjonaliści pochodzący z całego świata – webmasterzy, artyści, dziennikarze, blogerzy – krótko mówiąc ludzie określani mianem hipsterów, których często stać na opłacenie wysokich pieniędzy za mieszkanie w modnej dzielnicy, o czym doskonale wiedzą agenci nieruchomości.

Efekty gentryfikacji chyba najwyraźniej widać w pobliskiej dzielnicy Finsbury Park, która, choć należy do gminy Hackney, bezpośrednio sąsiaduje właśnie z Islington. Jest to przykład mocnego zderzenia się kultury arabskiej i religii muzułmańskiej (to tutaj znajduje się słynny meczet, w którym niegdyś nauczał radykał Abu Hamza, nakłaniający do aktów terrorystycznych) z białą klasą robotniczą pozostałych tu Brytyjczyków. Coraz więcej mieszkańców to jednak właśnie młodzi profesjonaliści – hipsterzy, dla których Finsbury Park to miejsce, skąd w ciągu mniej niż pół godziny dojadą do pracy w całym centralnym Londynie. Najczęściej na rowerze.

Ceny jednopokojowych mieszkań na Finsbury Park sięgają pół miliona funtów. W miejscu tradycyjnych dla tej okolicy sklepów i kawiarni prowadzonych przez Algierczyków, otwierają się zarówno sieciowe supermarkety, jak i kafejki w stylu retro, serwujące śniadania w cenie 10 funtów.

Nawet tradycyjny sportowy pub w dzielnicy, irlandzki The Twelve Pins, gdzie od lat spotykają się kibice Arsenalu, przeszedł ostatniego lata poważną transformację – nowe kolory wnętrz, dłuższa lista win i zdrowa alternatywa dla tradycyjnych pubowych przysmaków – np. frytki z batatów. Wszystko w odpowiedzi na zmieniający się charakter dzielnicy, a co za tym idzie, zmieniającą się klientelę pubu.

Podobnie dzieje się również po drugiej stronie Tamizy – w niegdyś mniej popularnych dzielnicach w południowym Londynie, takich jak Peckham, Brixton, Streatham czy Lambeth. Dziennikarz Nicholas Kynaston wspomina na łamach dziennika „Metro”, kiedy 16 lat temu postanowił kupić mieszkanie w dzielnicy Stockwell na południu miasta. Mimo ostrzeżeń przyjaciół, że miejsce to słynie z bardzo złej reputacji – wysoka przestępczość, lokalne gangi i wysoki poziom bezrobocia –  Kynastona już wtedy zauroczyła charyzmatyczna mieszanka kulturowa okolicy, w szczególności dominująca w pobliskim Brixton kultura karaibska. Dzisiaj takich ludzi, jak Kynaston jest tu o wiele więcej, co sprawia, że okolica, podobnie jak jej odpowiednik w nowojorskim Brooklynie, przechodzi metamorfozę. 16 lat temu dziennikarz kupił tu trzypokojowe mieszkanie za 100 tysięcy funtów. Dziś podobne w tej części miasta jest już warte 5 razy tyle.

– Moje mieszkanie osiągnęło cenę prawie miliona funtów i chyba powinienem się cieszyć, że dobrze zainwestowałem, ale jakoś nie potrafię. Ubolewam nad gentryfikacją, która zmienia moją dzielnicę nie do poznania – podsumowuje Kynaston.

Wypychanie biednych

Skutki zmian odczuwają jednak najczęściej najbiedniejsi mieszkańcy miasta. Z powodu gentryfikacji coraz częściej zmuszani są opuszczać swoje mieszkania i społeczności, w których nierzadko urodzili się i wychowali, tylko dlatego, że nie stać ich już na mieszkanie w rodzinnych domach. Dzieje się tak dlatego, że mieszkania socjalne idą do remontu lub są całkowicie wyburzane, po to tylko, aby w ich miejsce stanął kolejny blok nowoczesnych apartamentów. Biedniejsi londyńczycy żyjący „na socjalu” coraz częściej przenoszeni są więc poza centrum, a nawet poza granice miasta.

Według dziennikarza i autora książki „This is London” Bena Judah, widok dźwigów i maszyn burzących fundamenty starych wieżowców socjalnych, „brzydkich, jak papierowa tacka” w dzielnicy Elephant and Castle w południowym Londynie, to obraz momentu przełomowego dla „Nowego Londynu”.

„Elephant and Castle to miejsce, gdzie Tony Blair przyszedł w 1997 roku dać swoje pierwsze przemówienie jako premier. Publiczność szalała ze szczęścia, a on określał ich mianem ludzi zapomnianych przez dotychczasowy rząd. Teraz domy tych ludzi, jeden za drugim, zostają wyburzane” – pisze Judah. Co więcej, jedynie mniej niż 2 proc. nowych mieszkań, które powstaną w miejsce starych blokowisk na Elephant and Castle, będzie przeznaczone na mieszkania socjalne.

Wady i zalety

Gentryfikacja ma to do siebie, że jak za magiczną różdżką, czego się nie do dotknie, zamienia w coś ładniejszego, przyjemniejszego dla oka. Możliwe, że jeśli proces ten nie zastopuje, obecny wizerunek Londynu, w którym biedni i bogaci, biali i czarni, ludzie różnych religii, pochodzący z wielu zakątków świata, spotykają się w metrze i w kolejce do supermarketu, niedługo odejdzie w niepamięć. Jednych to ucieszy, innych zmartwi.

Trudno o jednogłośny werdykt odnośnie skutków gentryfikacji. Z jednej strony większość z nas życzyłaby sobie, aby stare, proszące się o remont budynki dostały wyczekiwany „make-over”. Nie da się ukryć, że w hipsterskich knajpach z lokalnym browarem i organiczną kawą widać dużo uroku. Oprócz tradycyjnych, angielskich cafes, chcemy miejsc, gdzie serwują coś więcej, niż fasolę na wodnistym toście. Chcemy „bezpiecznych” sąsiadów, ciszy, spokoju. Artystyczne kafejki z kołami od rowerów na suficie czy koktajle serwowane w słoikach po dżemie mają dużo więcej uroku niż sklepy typu Poundland, fast-foody, bary z kurczakami, tanie supermarkety i sieciowe puby z jedzeniem „na budżecie”, o wątpliwej jakości odżywczej. Gentryfikacja teoretycznie powinna też generować więcej pracy dla mieszkańców danej okolicy. Nowi, nierzadko zamożni mieszkańcy potrzebują przecież sprzątaczek, budowlańców do remontu, elektryków, mechaników, niań czy pomocy domowej.

We wrześniu zeszłego roku nowy burmistrz Londynu Sadiq Khan zainicjował projekt szczegółowego śledztwa, mającego na celu zbadanie dokładnej skali wpływu zagranicznych inwestorów i ich pieniędzy na poziom życia londyńczyków. Wszystko sprowadza się więc do poczucia wspólnoty społecznej i pracy nad tym, żeby każdemu żyło się w Londynie dobrze. Taki cel powinien znaleźć się w manifeście polityka urzędującego w City Hall co kadencję. Dopóki tej dyskusji nie ma, gentryfikacja Londynu nie zastopuje, a wspólnota, gdzie wszystkim żyje się wygodnie, pozostanie utopią.

W międzyczasie, jeśli myślisz o zakupie mieszkania, warto po prostu szukać go w dzielnicach nadal mniej obleganych, spróbować zainwestować w „the next best thing”, miejsce, które może okazać się kolejną „ofiarą” gentryfikacji. Mówi się, że londyńska bańka cen nieruchomości musi kiedyś pęknąć, ale dopóki istnieje w Londynie wystarczający popyt na śniadania w cenie 10 funtów, pokoje do wynajęcia za 1000 funtów miesięcznie i domy za 10 tys., dopóty nie powinniśmy liczyć na to, że ktoś odważy się tę bańkę przekłuć.

 


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama