Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Piotr Bukartyk: Piosenka nie może uwierać pod pachami...

"Do pisania piosenek nigdy nie potrzebuję szczególnego wzruszenia czy wąchania egzotycznych kwiatów" - mówi PAP Life artysta estradowy Piotr Bukartyk. "Piszę piosenki tak, żeby nosiło się je wygodnie, żeby nie piły pod pachami" - dodaje.

Ukazała się książka "Bukartyk. Fatalny przykład dla młodzieży", autorstwa Jakuba Jabłonki i Pawła Łęczuka. Ale pan też musiał się przyczynić do jej powstania, bo to opowieść o panu...

Nigdy nie myślałem, że moje życie może być tematem na książkę... Choć teraz - po jej napisaniu wraz z Kubą i Pawłem, i przeczytaniu - zacząłem zastanawiać się czy to na pewno o mnie?

W ciągu krótkiego czasu dostałem kilka propozycji wydania czegoś z moimi piosenkami i z opisem, jak doszło do ich powstania. Nie interesowała mnie forma tłumaczenia się z piosenek lub ich wyjaśniania. Chłopcy przyszli i zaproponowali współpracę w formule, którą najbardziej lubię: "zacznijmy rozmawiać, a co z tego wyjdzie, się zobaczy".

W międzyczasie bardzo się polubiliśmy. Siadaliśmy pod parasolem, sączyliśmy kawę, czasem piwo i rozmawialiśmy. Z Pawłem więcej o Gorzowie, bo to "ziom" z moich stron, a z Kubą o Lego Star Wars - wszak dzieci bardzo determinują tematy męskich rozmów. A że jestem gadułą, od lat z gadania żyję przecież, to gdzieś pomiędzy "zmyśliłem" moje życie pytany o przeszłość. Kiedy chłopaki przynieśli umowę i okazało się, że rzeczywiście ktoś chce wydać taką książkę, zdecydowałem się na ten krok.

Oni wybierali wątki, pytali, później zaczęli przysyłać fragmenty tych opowieści, a ja nadawałem im mój charakter. Praca nad takim tekstem była doświadczeniem dość podobnym do pisania piosenek, do czego nigdy nie potrzebuję szczególnego wzruszenia czy wąchania egzotycznych kwiatów. Po prostu, w taki sposób kontaktuję się ze światem od blisko czterdziestu lat.

Jest pan autorem ponad 500 piosenek...

Żeby być szewcem, trzeba robić buty, żeby być dobrym szewcem, trzeba tych butów zrobić dużo. Podobnie jest z piosenkami. Nie widzę w tym niczego szczególnego. Moim marzeniem było najpierw napisanie piosenki doskonałej, a potem takiej, żeby, choć spodobała się mi samemu. Kilka razy byłem blisko. Piszę piosenki tak, żeby nosiło się je wygodnie, żeby nie piły pod pachami...

Zawsze byłem malkontentem, zawsze mnie coś uwierało, nie potrafiłem normalnie posłuchać piosenki, czepiałem się, szukałem najsłabszego punktu i na dodatek byłem wnukiem pierwszej, znanej głównie rodzinie i sąsiadom, freestylerki w PRL-u. Moja babcia Kazimiera, prosta kobieta, rymowała. Nikt nie wiedział wtedy, że istnieje coś takiego jak "rap". Była taką niezrzeszoną twórczynią, bytem osobnym, układała swoje wierszyki, krytykowała wszelkie możliwe władze, duchownych wszelkich możliwych wyznań, wszystkich ludzi w uniformach, a poszczególne rozdziały swoich utworów kończyła frazą: "tak wam mówi babcia stara, co przeżyła nawet cara". Opowieść o niej otwiera moją książkę.

Kiedy zaczął pan grać i śpiewać?

Miałem gitarę i potrafiłem zagrać "Dom wschodzącego słońca". To wystarczało, żeby zgłosić się do ogólnopolskiego konkursu recytatorskiego. Najważniejszym powodem była obietnica zwolnienia z zajęć szkolnych na czas przygotowań. Wybrałem kategorię "poezja śpiewana", do której nie było wielu kandydatów - wykorzystałem to perfidnie... Z tygodnika "Razem" wyciąłem wiersz, który zaczynał się od słów: "Starzy ludzie jesienią oddychają głębiej". Pamiętam, bo to był pierwszy utwór, do którego na dwóch czy trzech akordach ułożyłem jakąś kompozycję. Pojechałem na eliminacje, zrobiłem natchnioną minę, pobrzdąkałem i... wygrałem to! A wszyscy mówili, jaki jestem zdolny. To było fantastyczne - no i te zwolnienia z zajęć...

A potem, jako członek grupy teatralnej przy domu kultury jeździłem na imprezy, gdzie mogłem spotkać więcej takich dziwolągów jak ja. Nowe znajomości, śliczne dziewczyny, mieszkaliśmy w hotelu, rozmawialiśmy o sztuce - czułem się jakbym dołączył do bohemy.

Kiedy miałem szesnaście lat pojechałem do Olsztyna na "Spotkania zamkowe" - to był inny świat. Pierwsi ludzie, których tam poznałem, a przyjaźnie pozostały do dziś - to Mirek Czyżykiewicz i Piotrek Bałtroczyk. Obaj byli ode mnie o trzy lata starsi, już na studiach. Bardzo mi imponowało, że mam takich fantastycznych kolegów. To był czas, kiedy specjalizowałem się w pieśniach samobójczych, to znaczy dawałem światu do zrozumienia, że jeśli natychmiast się nie zmieni, będzie miał mnie na sumieniu. On jednak nigdy nie przejął się tym za bardzo. Śpiewało się wtedy Cohena w tłumaczeniach Maćka Zembatego, którego niedługo potem poznałem osobiście. W moim rodzinnym mieście nikt nie słuchał takich rzeczy!

Pańscy idole z czasów młodości?

Byli ludzie, których bardzo szanowałem, byli ludzie, których miałem szczęście spotkać, bez których nie byłoby mnie tutaj. Jednym z nich na pewno był Jan Wołek. Zabawne, bo kiedy jeszcze nie wiedziałem o jego istnieniu, ktoś zarzucił mi, że go naśladuję. Byłem bardzo ciekawy jak gra człowiek, którego naśladuję? O naszym spotkaniu opowiadam w książce.

Byli też Gintrowski, Kaczmarski, Poniedzielski, Waligórski, Belon

O istnieniu Jacka Kaczmarskiego dowiedziałem się na "Spotkaniach zamkowych". Był ode mnie siedem lat starszy. Jacek, Przemek, Zbyszek, Wojtek - byłem od nich o pokolenie młodszy, a jednak potraktowali mnie poważnie, za co nigdy nie przestanę być im wdzięczny. To, że ja znałem piosenki Kaczmarskiego, to było oczywiste, ale że on znał moje!? Wspominam ich w tej mojej opowieści. Wojtkowi Bellonowi (przez dwa "el" bo on tak wolał) poświęciłem rozdział w książce, a w życiu jeszcze dwie piosenki.

Cały czas mnie pan przekonuje, że w pańskiej pracy artystycznej wszystko się dzieje jakby mimochodem, przypadkiem. Kabareton pan wygrał przypadkiem w Opolu...

No tak. Bo to był kompletny przypadek. To był trudny okres, katastrofa dla takich grajków jak ja. Przełom lat 80. i 90., kiedy padły wszystkie studenckie kluby. Przez jakiś czas chwytałem się zajęć, którym do dziś nie mogę się nadziwić: pomoc dentystyczna, sprzedawca paciorków i fajek z przemytu, producent wędzonych śledzi, konferansjer imprez masowych... nazbierało się tego. A potem ten kabareton, też taki trochę chichot losu.

Przychodzi pan jeszcze do Manna?

Regularnie. W zasadzie już jestem zwolniony, ale redaktor Wojciech uznał mnie za niezastępowalną część swojego programu, więc staram się go nie zawieść.

Podobno pan mu zaproponował: "w nocy bym napisał, rano bym zaśpiewał... nie ustalajmy wcześniej, co to będzie" - podobnie jak z tą książką.

Zaczęło się jak zawsze - od telefonu. Mój kolega Adaś zdobył numer nowego, podobno bardzo otwartego, dyrektora Trójki, Krzyśka Skowrońskiego. Postanowiłem zadzwonić. Przedstawiłem się, powiedziałem, że mam strasznie dużo pomysłów i potrzebuję miejsca, gdzie mógłbym twórczo eksplodować. Usłyszałem, że "w Trójce pracują najlepsi", na co odpowiedziałem, że "jeszcze nie, ale to się może zmienić, bo właśnie dzwonię". Dyrektor Skowroński zaprosił mnie na spotkanie, a potem dał mi szansę. Chwilę później umówił mnie z legendarnym Wojciechem Mannem i tak już zostało. Właśnie zaczął się dwunasty rok naszej współpracy. Co tydzień powstaje nowa piosenka, jak buty u szewca.

Czy może się pan pochwalić jakimiś nowymi projektami?

W ostatnim rozdziale książki opowiadam o spektaklu Jurka Satanowskiego, złożonym z moich piosenek. To wielki zaszczyt dla mnie. Grają w nim Krysia Tkacz, Artur Barciś i wielu innych wspaniałych aktorów. Nie, to z pewnością nie koniec. Jeszcze w tym roku, na przełomie listopada i grudnia mam zamiar przedstawić Państwu nową płytę pt. "Ja, wolny człowiek, czyli z czwartku na piątek vol. 2". A co potem się stanie? Proszę, nie ustalajmy tego dziś.

Więcej na: BUKARTYK NA FACEBOOKU

Jeśli chcesz posłuchać nowej książki Piotra Bukartyka KLIKNIJ TUTAJ


Rozmawiała Dorota Kieras (PAP Life)


CZYTAJ TEŻ:

 


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama