Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Śpiew jest dla mnie czymś koniecznym, jest mną

Jadwiga Kudłacz przybyła przed kilku laty z mocno sprecyzowanym celem – chciała śpiewać. Obecnie może stwierdzić z satysfakcją, że ciężką pracą znalazłą się tu, gdzie chciała być zawsze. Z polską artystką z Londynu rozmawiał Dariusz A. Zeller.

Zanim dojdziemy do tego, co robisz obecnie, powiedz, jak wyglądały twoje początki w Polsce.

Śpiewam, od kiedy moja pamięć rejestruje. Pierwsze sceniczne wspomnienie mam z zerówki, kiedy to na naszej dużej scenie w remizie strażackiej odbywała się akademia. Ja i moja koleżanka Dorota miałyśmy zaśpiewać „Zuzię lalkę niedużą”. Niestety Dorota nie pamiętała tekstu, więc postanowiłam odebrać jej mikrofon, uciec w kąt i zaśpiewać sama.

Później, w czasie szkoły podstawowej i gimnazjum były akademie, różnego rodzaju konkursy wokalne. W liceum, zaczęłam współpracę z moją pierwszą trenerką wokalną panią Ewą w Pałacu Młodzieży w Tarnowie. Uciekałam z lekcji matematyki na próby z zespołem punkrockowym, w którym śpiewałam. W tym czasie też były pierwsze fascynacje bluesem i jazzem. Pierwsze koncerty i pierwsze kroki stawiane jako autor własnych piosenek (wtedy jeszcze pisanych tylko do szuflady).

Po maturze, potrzebowałam przerwy, żeby zebrać myśli i zastanowić się, co dalej. Chciałam rozpocząć studia polonistyczne w Tarnowie, ale serce podpowiadało mi, że nie tędy droga. Odczekałam swoje, zdecydowałam się zdawać do Krakowskiej Szkoły Teatralnej, niestety bez sukcesu. Teatr był bardzo blisko moich muzycznych zainteresowań, stąd też Wiedza o Teatrze, którą ukończyłam na Uniwersytecie Jagiellońskim. Później były jeszcze dwie próby do szkoły teatralnej, niestety bez rezultatu. Więc wpadłam na pomysł, że spróbuję z Krakowską Szkołą Jazzową. Ta przygoda trwała niespełna rok. W tym czasie było także dużo gospel w moim muzycznym świecie, a nawet przygoda z grą na saksofonie.

W moim domu zawsze się dużo śpiewało, tata pogrywał na akordeonie. Rodzice zawsze powtarzają, że najpierw zaczęłam śpiewać, a dopiero później mówić… Śpiew od zawsze był dla mnie najszczerszą formą wyrazu, najlepszym sposobem komunikacji ze światem zewnętrznym. Językiem emocji, łatwiejszym od tego mówionego. Śpiew jest dla mnie czymś koniecznym, jest mną.

 

Dlaczego w pewnym momencie postawiłaś właśnie na śpiew?

Był taki moment w moim krakowskim życiu, w którym straciłam głos  na sześć miesięcy, a powrót do pełnego zdrowia zajął ponad rok. Przyczyn było wiele, fatalna technika, zanieczyszczone powietrze, przebywanie w pubach, gdzie wówczas paliło się papierosy, a przede wszystkim poczucie, że nie umiem się muzycznie wyrazić i odnaleźć.  Po wielu wizytach w różnych szpitalach, przeróżnych opiniach, wśród których były też te najbardziej skrajne („być może nie będzie pani już śpiewać”), trafiłam na kompetentnego foniatrę, który pomógł odzyskać mi mój głos. I to był punkt zwrotny w moim muzycznym życiu. Uświadomiłam sobie, czym jest dla mnie śpiew i czym bez niego jest moje życie.

 

Jak to sie stało, że w pewnym momencie, po 30-godzinnej podróży autokarem, znalazłaś się z keyboardem i jedną walizką na Wyspach Brytyjskiech?

Rok 2011 był czasem wielkich decyzji, wielkich zmian, przemyśleń, walki z frustracjami i szukaniem odpowiedzi na pytanie, co dalej, wiedziałam tylko, że chcę śpiewać. Nie mogłam odnaleźć się w muzycznym świecie Krakowa. Scena folk revivalu, o której mało kto słyszał w naszym kraju, muzyka Johna Martyna czy Sandy Denny były najbliższe mojemu sercu.

Właśnie kończyłam studia i nie wiedziałam, co dalej robić i jak nie popełniać w kółko tych samych błędów.

W marcu koleżanka zaproponowała, żebyśmy odwiedziły znajomych mieszkających w Guilford w Anglii. I tak też zrobiłyśmy. Wsiadłyśmy w samolot i poleciałyśmy do kraju herbaty. Wycieczka trwała tylko kilka dni, a ja czułam, że chciałabym zobaczyć więcej. Dlatego też bardzo ucieszyło mnie, gdy inna koleżanka oznajmiła, że jedzie rano do Londynu i mogę jej towarzyszyć jako pasażer-kompan.

O 6-tej nad ranem wypiłam moją pierwszą kawę na wynos i ruszyłam wzdłuż Tamizy. Obserwowałam wschód słońca, czerwone pocztówkowe autobusy, zupełnie nieświadomie dotarłam do kwiecistego już St James’s Parku. Usiadłam na ławce, z zapartym tchem obserwując piękno dookoła i nagle dotarło do mnie, gdzie jestem. To przecież stąd pochodziła muzyka Nicka Drake’a, tak ukochanego przeze mnie i to był mój muzyczny świat.

Postanowiłam, że w październiku wracam tu, już nie jako turysta.

 

Jak wyglądały twoje początki tutaj?

Po obronie, w piątek 13., spakowałam cały krakowski dobytek, żeby w poniedziałek wyruszyć do Londynu. Wzięłam ze sobą najważniejsze rzeczy, wśród których znalazł się 20-kilogramowy keyboard. Niestety ilość zebranych funduszy nie starczyła na zakup biletu lotniczego stąd podróż autokarem.

Zawsze będę pamiętać moment, w którym wysiadłam z autokaru, uświadamiając sobie, gdzie jestem. Połączenie skrajnych emocji z jednym wielkim znakiem zapytania. Jak ja sobie poradzę?  Nie znałam tu prawie nikogo. Jedynym znajomym był Marcin, kolega muzyk z licealnych czasów, niewidziany przez kilka długich lat.

Pozwolił mi zatrzymać się u siebie na kilka dni. Miałam tydzień, żeby znaleźć pracę i mieszkanie. Postanowiłam , że więcej nie będę już marnować ani jednego dnia mojego życia. Drugiego tygodnia rozpoczynałam kurs wokalny, na który udało mi się zaaplikować jeszcze będąc w Polsce.

Moja determinacja sięgała zenitu, być może dlatego znalazłam pracę już pierwszego dnia. A w ciągu pierwszego miesiąca zmieniałam ją aż cztery razy… Niestety były to bardzo trudne momenty. Pełne wyrzeczeń i strachu, ale wiedziałam, że mam w tym cel. Chcę tu śpiewać. Po pierwszym miesiącu miałam już pracę z kontraktem, cotygodniową wypłatą; poznawałam coraz to więcej ludzi, a przede wszystkim czułam, że dotykam swoich marzeń.

Pierwsze miesiące w Londynie przepełnione były tęsknotą, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Tęskniłam za domem, przyjaciółmi, bezpieczeństwem, ale nie za brakiem celu. Bo to odnalazłam w Londynie.

 

Jak to się stało, że zaczełąś studiować tu śpiew pod skrzydłami samego Leona Berranga, założyciela studia wokalnego VoxBox?

W trakcie mojego kursu usłyszałam o Studio Vox Box, nauczającego metodą Speech Level Singing, którą zafascynowana byłam jeszcze w Krakowie. Po kilku miesiącach, zaczęłam współpracę z jednym z trenerów wokalnych w tym studio. I to właśnie on skierował  mnie na grupowe zajęcia Leona, założyciela Vox Box. Nigdy nie zapomnę dwóch pierwszych minut z tym człowiekiem. To było uczucie, jakby ktoś zupełnie obcy, wczytał się w moje muzyczne myśli, znał muzyczną przeszłość i lęki. Po kilku miesiącach Leon stał się moim muzycznym mentorem, jednym z najważniejszych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkałam. Był czymś więcej niż nauczycielem śpiewu. Pomógł zbudować na nowo wiarę w siebie, w marzenia.

 

Jak przebiega współpraca z producentem Alexem Diego Story? Jakim jest człowiekiem na co dzień?

Alexa Diego Story’ego, mojego producenta, poznałam pięć lat temu. Jego profesjonalizm utorował mój sposób myślenia o muzyce. Trzeba dawać 100% siebie i czuć, że to, co robimy, jest właściwe.

Rok temu, po pięciu latach ciężkiej pracy, udało mi się zebrać w sobie wystarczającą odwagę, by wysłać Alexowi demo jednego z moich utworów.

I tak właśnie zaczęliśmy współpracę nad moim debiutanckim EP. Alex, to osoba niezwykle inspirująca, a także ktoś, od kogo bardzo dużo się uczę każdego dnia. Podążamy pokrewnymi muzycznymi ścieżkami. Uwielbiamy Joni Mitchell, długie próby, dążenie do celu i profesjonalizm.

Mam dużo szczęścia spotykając na swojej drodze podobnych sobie ludzi, nie tylko muzycznie, ale także sercem.

 

Wraz z kontrabasistą Geoffem Goldfredem, połączyliście siły i zaczęliście pracować nad aranżacjami materiału do pierwszego EP. Jak to się stało?

W naszym lokalnym venue Jam In a Jar, poznałam Geoffa Goldthreada – kontrabasistę, z którym mam przyjemność współpracować. Grał wówczas koncert z jednym ze swoich jazzowych składów, i tak od słowa do słowa udało mi się zaprosić go na jedną z prób. I na szczęście już został.

Jest to muzyk, z którym praca jest zawsze pełna ekscytacji, zawsze głowę ma pełną pomysłów i nie boi się  wywrócić wszystkiego do góry nogami w celu znalezienia idealnego brzmienia. Do tego wszystkiego ma nieprzeciętne poczucie humoru.

 

Dużo już koncertowałaś. Jakie masz wspomnienia z tych występów tutaj, co zapadło Ci najbardziej w pamięć?

Każdy koncert jest inny, każdy zostawia w mojej głowie inne wspomnienia. Najpiękniejsze w muzyce jest to, że dociera się do ludzi, że pozwala ona wyjść emocjom na zewnątrz, daje im oddychać i się wzruszać. Moment, w którym spotykam się z tymi emocjami wynagradza mi wszystkie trudy, z jakim trzeba się zmagać jako muzyk.

Pamiętam, jak kiedyś grałam koncert na otwarciu wystawy zaprzyjaźnionej malarki. Była to malutka galeria, ludzie siedzieli na podłodze obok obrazów i słuchali z otwartymi sercami. Na koniec zaśpiewałam „Blowing in the wind” Boba Dylana. Tuż przede mną siedziała cichutka, nieśmiała starsza pani z oczami wpatrzonymi w jeden z obrazów. Odważyła się zaśpiewać ze mną ostatnią zwrotkę i refren, a do jej oczu napłynęły łzy wzruszenia... do moich także.

Dlatego śpiewam.

 

 

 

 


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama