Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

#COOLTURA: Brexit znaczy chaos

Zaledwie rok przed Brexitem Wielka Brytania wciąż nie jest w stanie sprecyzować swojego stanowiska. Brytyjskie elity są zakładnikami opinii publicznej oraz referendum, pogrążając Zjednoczone Królestwo w politycznym i ekonomicznym chaosie.

„Czy możemy wszystko odwołać?” – pytał na początku roku tygodnik „Observer”. Czy Brexit można zatrzymać, przeprosić Unię za zamieszanie i wycofać się z tego wszystko po angielsku? Czy możliwy jest „breverse”? Jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się, że to całkiem realny scenariusz. Stojąca na czele rządu Theresa May powtarzała co prawda, że „Brexit znaczy Brexit”, ale to była jedynie pusta, nic nieznacząca fraza, za którą nie kryły się żadne konkrety. A pierwsza faza negocjacji, w wyniku której 10 Downing Street zgodziło się na wszystkie uwagi Brukseli, napawała optymizmem. Wydawało się, że Królestwo zmierza w kierunku łagodnej wersji opuszczenia Unii. Niektórzy zaczęli nawet mówić o BINO (Brexit in name only – Brexit tylko z nazwy) albo o partnerstwie w stylu Norwegii. Twardzi brexitersi nieco ucichli, ekonomiczne turbulencje zaczęły dawać się we znaki, a opinia publiczna powoli zmieniała zdanie. Po okresie irracjonalnych decyzji, zdumiewających stwierdzeń, szokującej niekompetencji ministrów, Londyn wchodził na ścieżkę pragmatyzmu. „Remainerzy” – zwolennicy pozostania Królestwa w Unii Europejskiej – złapali polityczny wiatr w żagle. Do odwołania Brexitu i kolejnego głosowania zaczęli namawiać nie tylko ci najbardziej zdeterminowani – Nick Clegg, Tony Blair czy Andrew Adonis. Do chóru dołączyli się również członkowie gabinetu Theresy May, którzy wcześniej bali się narazić bazie wyborczej, konserwatywnym mediom i politycznej linii, wytyczonej przez 10 Downing Street. Ale twardzi brexitersi przeszli do kontrofensywy. I dziś to oni znów napędzają debatę, narzucając narrację. A Theresa May nie ma politycznej siły ani chęci, żeby się im przeciwstawić.

Terapia referendum

Przez ostatnie miesiące szefowa rządu i brytyjskie elity polityczne byli zakładnikami opinii publicznej i wyników referendum. Mimo że większość parlamentarzystów oraz członków rządu uważa Brexit za szaleństwo i katastrofę, zarówno dla Unii jak i dla Królestwa, nie byli oni w stanie sprzeciwić się woli suwerena. Bo to byłoby polityczne samobójstwo, naruszenie niepisanych demokratycznych zasad. Głos ludu decyduje. Nawet jeśli, jak w przypadku nieszczęsnego brexitowego referendum, różnice między zwolennikami a przeciwnikami opuszczenia Unii były minimalne. I nawet jeśli kwestia opuszczenia Unii jest poważną sprawą, której w teorii nie powinno się zostawiać na pastwę społecznych emocji.

Zwłaszcza, że dla brytyjskiego społeczeństwa referendum w sprawie Brexitu było czymś w rodzaju zbiorowego katharsis. Owszem, ważne było rozgoryczenie klasy robotniczej na północy, pogorszenie się standardów życia, niezrozumienie i odrzucenie procesów globalizacyjnych. Jednak w głównej mierze referendum było dla sporej części Brytyjczyków szansą na wykrzyczenie niechęci i złości wobec Brukseli oraz masowej emigracji. Złości, cynicznie pielęgnowanej przez tabloidalne media i niektórych polityków. To była szansa na symboliczne pokazanie środkowego palca elitom w Londynie i Brukseli. Wielkie, zbiorowe oczyszczenie.

Kosztowne społecznie, politycznie i gospodarczo, ale w jakimś sensie konieczne. Bo stan, w którym znajdowało się Zjednoczone Królestwo – członkostwo w Unii i jawna wrogość wobec Brukseli, przyjmowanie emigrantów i ciągłe narzekanie na nowych przybyszów – nie mógł trwać w nieskończoność. To była społeczna i polityczna schizofrenia, wymagająca drastycznej terapii szokowej. I referendum w sprawie Brexitu było formą takiej terapii. Wydawałoby się, że teraz emocje powinny opaść. Jak zawsze po erupcji populizmu, który niczego nie rozwiązuje ani nie naprawia, choć jest w jakimś sensie niezbędny w demokratycznym procesie, kiedy elity zbytnio rozjeżdżają się z opinią większości wyborców.

Jednak problem okazał się głębszy. I o wiele bardziej trudniejszy do rozwiązania. Bo wielu konserwatywnych Brytyjczyków wciąż nosi w sobie traumę utracenia dawnej świetności. „Czuję, że Wielka Brytania jest słaba”, to zdanie często pojawia się w ustach zwolenników wyjścia z Unii, kiedy nie mają już żadnych argumentów. I choć wiadomo, że Brexit nie przywróci Brytyjczykom imperium, nie umieści Królestwa w centrum wszechświata i nie wskrzesi Churchilla ani Thatcher, to wielu nie przyjmuje tego do wiadomości. Przez co Theresa May ma związane ręce. I z miesiąca na miesiąc grzęźnie w negocjacjach brexitowych, beznadziejnie poszukując rozwiązania, satysfakcjonującego dla wszystkich.

Ciastko będzie gorzkie

Brytyjczycy postrzegają samych siebie jako ludzi pragmatycznych i rozsądnych. Obecnie jednak ich polityczny establishment przeżywa okres głębokiej trwogi, graniczącej wręcz z histerią. A Theresie May wszystko wymyka się spod kontroli. Dla Unii to problem, bo jak zgrabnie to ujął prof. Jan Zielonka: „trudno wynegocjować nowe zasady wzajemnych relacji z partnerem, który jest na skraju załamania nerwowego”. I kompletnie nie wie, czego chce. A właściwie chce niemożliwego – zjeść ciastko i je mieć.

Ten bon mot, użyty pierwszy raz przez ministra spraw zagranicznych Borisa Johnsona, wciąż jest politycznym drogowskazem dla 10 Downing Street. Mimo że wiadomo, iż to nierealne mrzonki. Nawet kiedy Bruksela w jakimś sensie zmusiła brytyjski rząd do zajęcia konkretnego stanowiska, ogłaszając w lutym, że niemożliwe jest utrzymanie bezgranicznego ruchu między Irlandią a Irlandią Północną jeśli Królestwo wyjdzie z unii celnej – Theresa May w swoim wystąpieniu z początku marca ponownie zaprezentowała myślenie życzeniowe.

Przyznała, że „życie będzie inne” i że nie można opuścić wspólnego rynku i jednocześnie w nim być, ale po raz kolejny udała się do Nibylandii. Stwierdziła, że nie będzie żadnej granicy na zielonej wyspie, Wielka Brytania wciąż będzie podlegała ważnym europejskim agencjom (lotniczej, farmaceutycznej, chemicznej). Wiązałoby się to – co zaakceptowała premier – z uznaniem ich regulacji i współfinansowaniem. Przyznała też, że choć Królestwo wyjdzie spod jurysdykcji Trybunału Sprawiedliwości, to jednak, prawa Unii i orzecznictwo Trybunału nadal będą wpływać na Londyn.

Wynika to choćby z tego, że Trybunał ocenia, czy porozumienia zawarte przez UE są legalne z punktu widzenia prawa europejskiego. A brytyjskie sądy, choć niezawisłe, będą brać pod uwagę jego orzeczenia. Najistotniejsze jednak, że May wykluczyła kopiowanie norweskiego czy kanadyjskiego modelu relacji. Umowa Londynu z Brukselą miałaby być szersza niż tamte. Co jest po prostu nierealne. Dla Brukseli to przemówienie było rozczarowaniem. Bo jedna rzecz jest jasna: Europa wciąż, niespełna rok przed B-day, nie ma poważnego partnera do poważnych negocjacji.

Stawianie Brytyjczykom jakichkolwiek warunków, proponowanie kompromisów czy ustalanie jakichkolwiek terminów jest aktualnie bezcelowe. Brytyjczycy są zajęci sobą i nie są w stanie zaangażować się w żaden znaczący dialog, nie mówiąc już o jakimkolwiek wspólnym projekcie. Theresa May nie może lub nie chce pójść na konfrontację ze swoimi twardymi brexitersami, którzy dziś skupiają się pod skrzydłami Jacoba Rees-Mogga – postaci archaicznej i groteskowej, która jednak stała się medialną twarzą Brexitu po tym, jak Boris Johnson się nieco zużył. Ich lista nie jest jawna, ale do tzw. European Research Group należy być może nawet 60 posłów, dość, by rozłożyć na łopatki cały rządowy program ustaw – jeśli tylko May ośmieli się rozmydlić Brexit. O to zresztą podejrzewa ją lobby, kierowane przez Rees-Mogga, który już dziś jest de facto „szefem partii w partii”.

A do tego jeszcze May ma kłopot z koalicjantami z DUP. Irlandczycy też chcą twardego Brexitu i również mogą zdestabilizować rząd. May mogłaby uprawiać retorykę jak Cyceron, mieć charyzmę Obamy i siłę woli Thatcher, a i tak uwikłana jest w twardą arytmetykę. Między hardbrexitowym młotem a DUP kowadłem. Nie wspominając nawet o zwolennikach pozostania Wielkiej Brytanii w Unii. Te frakcje mają sprzeczne interesy i każda ma możliwość veta. Konfrontacja z tymi faktami paraliżowałaby każdego przywódcę. I wszyscy to wiedzą, dlatego mimo zakulisowych gróźb nikt nie pali się do przejęcia władzy w Partii Konserwatywnej, a tym samym w państwie. 10 Downing Street i cała brytyjska polityka tkwią w impasie.

Bruksela cyklicznie prezentuje raporty, dokumenty i analizy, na co Londyn odpowiada jedynie konferencjami prasowymi, z których nic nie wynika. W zeszłym miesiącu brytyjscy ministrowie spotkali się na naradzie za zamkniętymi drzwiami, żeby uzgodnić strategię na drugą fazę negocjacyjną z Unią. Mimo że rozmowy są w toku i plan działań powinien być już dawno ustalony. Zamiast tego David Davis, minister ds. Brexitu, oznajmił, że rządowym strategom udało się osiągnąć „konstruktywny postęp”. To jest farsa, niegodny, upokarzający bałagan. Co jasno powiedział Michael Barnier, unijny negocjator Brexitu, który stwierdził, że niespójność brytyjskiego stanowiska uniemożliwia uzyskanie porozumienia w sprawie przejściowego okresu po Brexicie. Wyjście Wielkiej Brytanii z Unii jest bliżej jak dalej i wypadałoby zacząć uprawiać poważną politykę, ale dziś na Wyspach Brexit znaczy chaos.


Radosław Zapałowski - Tygodnik Cooltura


ZOBACZ TEŻ:

12 ukrytych rzeczy w samolotach o których na pewno nie wiesz

Islandia bojkotuje mundial w Rosji

W Londynie ławki które pochłaniają więcej CO2 niż mały las


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama