Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

#COOLTURA: Sklepokalipsa

Wielka Brytania przeżywa biznesowy armagedon. Z centrów miast znikają znane marki sklepowe, firmy zamykają oddziały, redukują zatrudnienie lub bankrutują. Czy to trwały trend?

Z brytyjską gospodarką dzieje się coś niedobrego. I to od dłuższego czasu. Duże, średnie i małe firmy się krztuszą. Konsumenci drastycznie ograniczają wydatki, biznes redukuje zatrudnienie. Rośnie inflacja i bezrobocie. Uwagę przykuwają głośne bankructwa. Najpierw Carillion, teraz Toys R Us i Maplin. A do tego jeszcze sieciówki zamykają oddziały. New Look likwiduje 60 sklepów, Homebase 40. Problemy ma Mark & Spencer, TK Maxx, Moss Bros, Pandora i B&Q. Debenhams, Mothercare, House of Fraser znajdują się na skraju bankructwa. Centra brytyjskich miast ulegają przeobrażeniu. Małe, niezależne sklepy, które przez lata dominowały na rynkach, sieciowe sklepy odzieżowe i kawiarnie zastępowane są przez agencje nieruchomości, bukmacherów i sklepy z produktami tytoniowymi. To nie jest tylko efekt ostatnich miesięcy. Co najmniej od dekady można zaobserwować problemy znanych brytyjskich „high streetowych” marek. Od Woolworths i Jaeger po Austin Reed i BHS. Ale w ostatnim czasie ten trend się nasilił. Już w 2016 roku średnio padało dziennie 16 sklepów na Wyspach, co związane było z drastyczną redukcją wydatków konsumentów. Brytyjczycy na odzież, buty i akcesoria wydali w 2016 roku 700 milionów funtów mniej niż w roku 2015. Zaciskanie konsumenckiego pasa nasiliło się w 2017 i 2018 roku. Zatrudnienie w sklepach spadło o 2.4 proc. Koszmarny, z perspektywy firm, był okres świąteczny. Sprzedaż była niższa o 1.4 proc. w porównaniu z rokiem ubiegłym. 3 proc. inflacja – najwyższa od 2012 roku – zmusza gospodarstwa domowe do ograniczania wydatków. Podobnie jak niski kurs funta i stagnacja realnych płac. Wszystko to skutkuje tym, że „naród sklepikarzy” jak Brytyjczyków, złośliwie, ale trafnie określił Napoleon, traci swoją tożsamość.

Koniec ulicy handlowej

Wydaje się, że okres dominacji „high street” – ulicy handlowej, która pojawiła się w Królestwie wraz z rewolucją przemysłową i masową migracją do miast i miasteczek w czasach wiktoriańskich, stając się symboliczną wizualizacją miłości Brytyjczyków do robienia zakupów – dobiega końca. High Street, jaką znamy, narodziła się w latach 60. XIX wieku. „Ludzie nie mieli miejsca do uprawy swoich warzyw i hodowli zwierząt, więc miejskie rynki zamieniły się w małe centra handlu. Ze stabilnymi cenami, obsługą klienta i dostawami do domu” – tłumaczyła w BBC historyczka Juliet Gardiner. I dodawała, że złoty okres ulicy handlowej to były lata 60. XX wieku. Czas „złotej ery” kapitalizmu z umasowieniem produkcji, której efektem był spadek cen produktów, stabilizacją zawodową oraz materialną pokolenia baby boomers i bezpieczeństwem socjalnym, które zapewniało powojenne państwo opiekuńcze. Symboliczna była np. londyńska Carnaby Street, na której swingująca młodzież kupowała markowe ubrania i gdzie znajdowała się główna muzyczna scena stolicy. Przez lata „high street” miała swoje wzloty i upadki skorelowane najczęściej ze stanem gospodarki. Obecny, negatywny trend zaczął się w 2008 roku wraz z kryzysem finansowym. Jednak o ile gospodarka w końcu ruszyła, o tyle ulice handlowe wciąż przeżywały trudności. Między 2008 a 2015 rokiem liczba osób robiących zakupy w centrach miast spadła o 2.2 proc. British Retail Consortium obliczyło, że w 2017 kolejne 2 proc. Brytyjczyków mniej znalazło się na „high street”. A centra handlowe zanotowały 1.7 proc. odwiedzin w porównaniu z rokiem 2016. Według VISA, której kartami posługuje się jedna trzecia brytyjskich konsumentów, spadek wydatków na ubrania w zeszłym roku był zauważalny – sześcioprocentowy. Brytyjczycy mniej też wydali na wakacje. O 5.2 proc. Jednocześnie jednak wciąż wzrastają wydatki na zakupy w sieci. O 15 proc. rocznie. Według UK Cards Association Brytyjczycy wydają online najwięcej na świecie. Średnio 4611 funtów na osobę.

Puste centra

Mały, średni i duży biznes na Wyspach narzeka. Na zbyt wysokie podatki i zbyt dużą pensję minimalną. Restauratorzy w związku z ostatnimi zamknięciami oddziałów sieciówek – Byron, Jamie’s Italian, Strada i Prezzo – wysłali list do kanclerza i ministra finansów Philipa Hammonda domagając się niższych kosztów. Bo ich zdaniem restauracje są „krwiobiegiem miast, miasteczek i wiosek”. Jednak rządowe wsparcie dla firm bolączek „high street” ani biznesu nie rozwiąże. Próba odgórnej rewitalizacji centrów miast się nie uda. W 2012 roku rząd przeznaczył po milionie funtów 12 różnym miastom na pomoc dla sklepów, znajdujących się w centrach. Bez większych sukcesów. W przeciągu pięciu lat co najmniej tysiąc z nich zostało zamkniętych. Bo jak trafnie zauważa think tank Centre for Cities „ulica handlowa” nie napędza lokalnej gospodarki, ale jest jej odbiciem. Wibrujące centra miast nie powstają same z siebie. Są efektem. Głównie tego, że biznes, a zatem i praca, zwłaszcza w średnich miastach przenosi się na obrzeża, do czego zachęca rząd, tworząc „enterprise zones" i oferując subsydia dla pozamiejskich „parków biznesu”. Wszystko to sprawia, że centra miast się wyludniają, co niekorzystnie odbija się na lokalnej gospodarce. Wzmaga też atomizację społeczną, niekorzystnie wpływa na środowisko (do pracy poza miastem trzeba dojechać samochodem) i jak twierdzi Centre for Cities obniża poziom innowacji, rywalizacji i współpracy. Ale rządowe wsparcie dla firm nie pomoże również z innego, ekonomicznego, powodu. Co zresztą pokazał kryzys z 2008 roku. Wówczas uruchomiono olbrzymie publiczne środki, żeby utrzymać przy życiu sektor finansowy. I od tamtej pory pomaga się mu nadal. Tym razem poprzez luźną politykę monetarną – niskie stopy procentowe. Tylko że nie przynosi to większego efektu. Zachodnie gospodarki od lat poruszają się na jałowym biegu, a ekonomiści już dawno zaczęli mówić, że żyjemy w czasach wielkiej pokryzysowej stagnacji.

Pracownik ratunkiem dla biznesu

Paradoksalnie i wbrew obiegowej opinii najlepiej pomóc gospodarce, a przy okazji biznesowi poprzez stymulację zarobków pracowników. Subsydiowanie pracy. Tak twierdził np. Michał Kalecki - wybitny polski ekonomista, który należał do tzw. cyrku z Cambridge, czyli grupy ekonomistów skupionych wokół Johna Maynarda Keynesa. Kalecki uważał różniąc się w tym względzie nieco z Keynesem, że jeśli już rząd chce pobudzać gospodarkę, to najlepiej, żeby robił to od dołu – poprzez takie wydatki, które nie trafiają od razu do kieszeni wielkiego biznesu, tylko do pracowników. Według zasady, że jeśli da się im pewną, dobrze płatną pracę, przestaną oszczędzać i zaczną wydawać. To przełoży się na zamówienia dla biznesu. I recesja albo stagnacja zaczną ustępować. Kalecki był więc zdania, że najzdrowszy wzrost gospodarczy zawsze musi bazować na zarobkach, a nie na zyskach sektora przedsiębiorstw. Dlatego, że zarobki są dużo szybciej konsumowane i nakręcają koniunkturę. Zyski się z kolei najpierw odkłada, a dopiero potem inwestuje. W związku z tym w czasie kryzysu można zupełnie spokojnie opodatkować zyski przedsiębiorstw, a zgromadzone w ten sposób pieniądze przeznaczyć na subsydiowanie pracy, tak by cały ciężar zatrudnienia nie spoczywał na przedsiębiorcach borykających się z trudnym rynkiem. Biznesowi zwróci się to z nawiązką, gdy efektywny popyt rozrusza koniunkturę. Obecny stan na Wyspach dobrze też opisuje jego teoria „efektywnego popytu”. Większość ekonomistów sądzi, że nie ma zysków bez inwestycji. Bo to właśnie one nakręcają gospodarkę w zwykłych czasach. Ale gdy nadchodzi kryzys, podmioty ekonomiczne wstrzymują inwestycje. Ze strachu albo dlatego, że nagle mają mniej środków. To natychmiast przekłada się na spadek zysków. Ich spadek wywołuje więc nową rundę załamania inwestycji, po której przychodzi nowy spadek zysku. Nakręca się fatalna, kryzysowa spirala, a recesja szybko schodzi na poziom konsumentów. Tylko że oni są jednocześnie pracownikami. I albo odczuwają spadek koniunktury, albo przewidują, że czekają ich ciężkie miesiące, w których z pracą będzie krucho. I w jednym, i drugim przypadku redukują konsumpcję. A to jest, niestety, ostatnia rzecz, której potrzebuje gospodarka. Napędzana właśnie przez efektywny popyt. Jakie są skutki? Obserwujemy teraz w Wielkiej Brytanii. Brak inwestycji biznesu i konsumencki pesymizm. Dlatego brytyjski rząd nie powinien ugiąć się przed biznesem, który jak zawsze domaga się niższych podatków i mniejszych pensji. To niczego nie rozwiąże. Jedynie pogłębi gospodarczy kryzys.


Radosław Zapałowski - Tygodnik Cooltura


ZOBACZ TEŻ:

Londyńska przygoda Ziemkiewicza i dlaczego daje powody do optymizmu

UK: Teraz receptę dostaniesz w karetce

#COOLTURA: Wszyscy jesteśmy rasistami



Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama