Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

#MULTICOOLTI: Jeśli się czegoś boisz, musisz to zrobić

Dla wielkiej rosyjskiej duszy starcza miejsca na ulicach Londynu i plażach Brighton. Do tego ludzie są życzliwi i wyrozumiali, a wybór jedzenia najlepszy na świecie. Z pająkami w sypialni i dwoma kranami w łazience da się żyć. Veda Wildfire, kolejna bohaterka cyklu „Multicoolti”, najbardziej boi się jednego – że musiałaby wrócić do Rosji. Tego akurat zrobić nie zamierza.

 

Miasto, z którego pochodzisz, nazywasz małym. A Ufa ma przecież milion mieszkańców.

W porównaniu z typowym angielskim miastem wydaje się ogromna, za to przy Moskwie czy Sankt Petersburgu jest wielką wioską, ze swoim dialektem, odrębnymi świętami, mentalnością. Szczerze mówiąc, nigdy mi się nie podobała, ale to tam wyrosłam. Dała mi rzeczy, które są we mnie do dziś. Za nie jestem wdzięczna miastu i ludziom.

Chodziłaś tam do szkoły. Od jak dawna wiedziałaś, że zostaniesz artystką?

Od zawsze. Kiedy zdecydowałam się na studia artystyczne, nie miałam problemu z wyborem szkoły wyższej, nie ma ich w Ufie zbyt wielu. Nauka na uniwersytecie była wspaniała, choć ciężka. Sześć lat architektury szybko zleciało, równolegle zaczęłam zajmować się fotografią i brać za to pieniądze. Robię to już od dziesięciu lat!

Zdjęcia portretowe z Londynem w tle, które umieszczasz na Instagramie, bardzo się wyróżniają.

Fotografia stała się moją naczelną pasją. Nauka architektury pomagała widzieć świat, pracować nad kompozycją. W ogóle to samouk ze mnie, nie skończyłam ani jednego kursu magisterskiego z fotografii. Może należało to zrobić, wtedy proces uczenia się byłby szybszy.

Co w tamtym okresie najbardziej wpłynęło na sposób, w jaki fotografujesz?

Co artysta, to inna metoda. Moja była prosta – w Ufie brakowało różnorodności, interesujących rzeczy, więc żeby nie umrzeć z nudów, stwarzałam to, czego nie było. Wymyślałam rekwizyty, budowałam obrazy wokół moich modeli. Autentyczność tego, co robiłam, podobała się publiczności. Mówili, że to niezwykłe.

Po studiach pracowałaś w Ufie, nie brakowało ci zajęć, dlaczego w takim razie wyjechałaś?

Zawsze pracowałam jako freelancerka, na siebie. Nie lubię, gdy praca wciska mnie w ramy czasowe. Po ukończeniu uniwersytetu zajmowałam się równocześnie fotografią, wystrojem wnętrz i tatuażem. Trudno było wybrać jedno; podobnie czujesz się, gdy musisz zdecydować się na jeden z trzech deserów, a lubisz wszystkie trzy. Niestety nie mogłam czekać z wyborem jednej profesji bez końca, doba ma tylko 24 godziny. Sama zaaranżowałam swoje biuro, w którym potem pracowałam jako dekoratorka wnętrz. Ale rozliczenia za wykonane projekty trwały miesiącami. Znajomy tatuażysta szukał akurat ludzi do swojego salonu, przyjął mnie, mimo że niczego nie umiałam. Ciężka, odpowiedzialna praca, jednak spodobała mi się jako proces – to też sztuka. Zarabiałam dobrze, nie mając wiele doświadczenia. Tylko gdy pracuje się w trzech różnych dziedzinach, nie starcza czasu na wypoczynek. Zrozumiałam, że to prowadzi donikąd. I wtedy zdecydowałam się przenieść do innego miasta.

Do Londynu?

Nie, do Sankt Petersburga!

Twoja pierwsza emigracja. (śmiech)

Zawsze chciałam wyjechać z Ufy. Zbyt często czułam się tam jak w nie swojej skórze. W Sankt Petersburgu na początku czułam się strasznie – bez pracy, mając niewielu przyjaciół. Ale lubiłam to miasto, szczególnie latem. Białe noce, zwodzone mosty, pomniki. Po studiach zaczęłam podróżować. Powinnam była wcześniej, tyle rzeczy mnie ominęło. Najpierw odwiedziłam słoneczną, gorącą Italię, w której się zakochałam, potem przyszła kolej na Węgry, Austrię, Polskę, Czechy. Nie mogłam przestać. Podjęłam twarde postanowienie, że nie będę mieszkać tam, gdzie mi się nie podoba, i że chcę ciągle próbować czegoś nowego. To straszne. Ale jeszcze straszniej byłoby pozostać w swoim rodzinnym mieście.

Dlaczego wybrałaś Sankt Petersburg, nie Moskwę?

Jak to u nas mówią: „Do Moskwy jedzie się pracować, do Sankt Petersburga kochać”. Chodzi o kochanie miasta, za jego niepowtarzalną atmosferę. Miasta ludzi twórczych, gdzie panuje szalona konkurencja. A tam, gdzie konkurencja, tam rozwój. Wiedziałam, że nie zostanę w „Pitrze” na zawsze, chciałam być bliżej Europy, podróżować, uczyć się języka angielskiego. Nie było lekko – z pracą, nowymi przyjaciółmi, których jako introwertyczka nie znajdowałam łatwo. Moja „ufimska” mentalność stopniowo się przestrajała. Było dużo ciężkich dni ze łzami w poduszkę. Ale wszystko stawało się lepsze, kiedy wychodziło słońce, tylko że jego tam nie za dużo. Mama, na odległość, też mi bardzo pomagała, za co jestem jej wdzięczna.

W którym momencie poczułaś się gotowa, aby wyjechać do Anglii?

Anglia była moim marzeniem już jako nastolatki. Znalazłam internetową szkołę językową, która zapraszała studentów do Brighton. Serce mi podpowiedziało, że powinnam to zrobić. Przeleciałam samolotem trasę Sankt Petersburg – Ryga – Londyn. Pierwsze dni przeżyłam jak we mgle, w obcym świecie, bardzo różnym od tego, w którym przebywałam przez 25 lat. Ale od początku ekscytowali mnie ludzie, język, architektura, jedzenie.

Lubisz podkreślać, że już pierwszego dnia poznałaś swojego przyszłego męża.

Nauczycielka przedstawiła mnie swojemu mężowi oraz przyjacielowi rodziny, który pochodził z Mołdawii, do Anglii przeprowadził się, gdy miał 15 lat. Znał trochę rosyjski i zaopiekował się mną. Dawno przeszedł adaptację do miejscowej kultury, rozumiał więc moją sytuację. Przez dwa i pół roku utrzymywaliśmy znajomość na odległość. On przez ten czas poznawał Rosję, ja Anglię. On uczył się rosyjskiego, ja angielskiego.

Trudno było się zdecydować na przeprowadzkę do Anglii?

Tak, przyjazd na stałe był niełatwy z różnych przyczyn. Dostałam w pewnym momencie wizę dla żony, jesienią, ale po Bożym Narodzeniu musiałam wrócić do Rosji. I znów przyjechać do Anglii, i tak w kółko. Liczyło się jedno – zrozumienie, że nie umiem żyć w Rosji, po tym, jak pomieszkałam trochę w Anglii. Z drugiej strony to wielka decyzja – ten wybór określa na zawsze twoje życie i przyszłość twoich dzieci.

Jak ci się żyje w drodze pomiędzy Brighton a Londynem?

Londyn kocham za szalone tempo życia, możliwości, niewiarygodną urodę. Brighton lubię za spokój, ekologię, morze. Zastanawiamy się nad przeprowadzką, ale Londyn jest drogi, trochę za dużo w nim ludzi. Nie jesteśmy jeszcze gotowi. Dojeżdżam do pracy, na foto sesje.

Ukrywasz się pod pseudonimem Veda Wildfire. Wyjaśnisz jego pochodzenie, czy to sekret?

Raczej długa historia niż sekret. W skrócie, Veda pochodzi od słowa „wiedzieć, prawidłowo odczuwać świat”. „Wiedźmy” to w staroruskim dosłownie „matki wiedzące”, dla mnie to te, które wiedziały, rozumiały świat w całości. A Wildfire z dwóch powodów – jestem ruda, farbuję włosy na miedziano-rudy kolor, oraz kocham ogień jako element.

Na twoich zdjęciach sesyjnych Londyn jest bardzo pusty. Jak to osiągasz?

To celowe, wiadomo, jaki Londyn jest w rzeczywistości. Żeby go sfotografować bez ludzi, trzeba długo czekać. Chciałabym fotografować więcej przechodniów na ulicach Londynu, ale nie śmiem podchodzić i pytać o zgodę. Chociaż wiem, że jeśli się czegoś boisz, wtedy właśnie musisz to zrobić. Potem będzie już tylko łatwiej.

Jestem fanką twoich fotografii, podoba mi się również dobór miejsc, gdzie je wykonujesz. Jak je znajdujesz?

Kocham Big Bena! (śmiech). Z architektonicznego punktu widzenia jest niesamowity. Kocham Notting Hill, bo ma swoją niepowtarzalną atmosferę. Generalnie wszędzie w pierwszej strefie jest pięknie. Mam spis miejsc, które chciałabym odwiedzić. Ciągle się wydłuża, miasto jest ogromne, nie ma czasu, aby je obejrzeć.

Robisz zdjęcia w lesie, są jak nie z tego świata, opowiadasz nimi historie. To twoje pomysły?

Nie tak dawno oddzieliłam fotografię artystyczną od komercyjnej. Na co dzień muszę wychodzić klientom naprzeciw, oddzielać to, czego ja chcę, od reszty. Jedno rzadko zawiera drugie.

Fotografujesz wielu Anglików?

Głównie Rosjan. Ale moimi klientami są też Anglicy, Amerykanie, Europejczycy. Trudność polega na tym, że to, co ja robię najchętniej, z powodu różnicy mentalności nie zawsze znajduje odbiorców.

Kim są twoje klientki?

To zwykłe dziewczyny, które chcą pięknych zdjęć na przykład na swojego Instagrama. Czasem pracuję z profesjonalnymi modelkami, ale tylko do zdjęć artystycznych, wtedy ja płacę za ich czas. Bardzo lubię fotografować mężczyzn, niestety rzadko się zgłaszają. Pracowałam już ze znanymi ludźmi, jednak za dużo w tym patosu, którego nie znoszę.

Słyszałaś o nauczycielce z Omska, która straciła pracę w szkole, gdyż wrzuciła na Instagrama swoje fotografie w kostiumie kąpielowym, z sesji dla puszystych?

Uważam, że stroje kąpielowe powinny być pokazywane nie tylko na idealnych kobietach. Przecież jesteśmy żywymi ludźmi, z wadami; w pogoni za ideałami piękna zatracamy swoją indywidualność. Z drugiej strony nie powinno się zapuszczać swojego ciała, jadać pięć razy dziennie w McDonalds’ie, żyć bez ruchu i sportu, chowając się za nowymi, modnymi trendami typu „plus size”. A zwolnienie nauczyciela ze szkoły za zdjęcie w stroju kąpielowym to według mnie naruszenie praw człowieka i upokorzenie. Przecież dobrze na niej leżał! (śmiech) Generalnie w Rosji zawód nauczyciela nie ma prestiżu, jest nisko opłacany, brakuje chętnych. Może to znak dla tej dziewczyny, aby zmienić swoje życie. Mam nadzieję, że wszystko się dla niej dobrze skończy.

Wracając do twojego życia w Anglii – co przez ostatni rok pobytu tutaj wydawało ci się najtrudniejsze?

Język, problemy z komunikacją. Ciągle pracuję nad swoim angielskim. Wszystko zaczyna się tu od zera, również mówić, a więc formułować siebie w nowej wersji. Trzeba rozpocząć nową pracę, znaleźć przyjaciół. Nie ma się praw, które się posiadało we własnym kraju, i odwrotnie, jak coś pójdzie nie tak, trzeba będzie wrócić. To stres. Pierwszy rok najcięższy, ale ja dostałam duże wsparcie od męża i jego rodziny, za co jestem im wdzięczna.

Co ci się najbardziej podoba albo nie podoba?

Podoba mi się uważność i życzliwość ludzi, sposób życia, piękno architektury. Ale i to, jak pracuje poczta. Dobre jedzenie, ogromny wybór wegetariańskiej i wegańskiej żywności. Bezpłatne muzea londyńskie. Co mi się nie podoba? Hmm. W domach zimą robi się chłodno, ogrzewanie dużo kosztuje. Generalnie życie nie jest tanie. No i dwa krany! Co za horror! W sypialniach zdarzają się pająki, których się boję. Na początku doskwierały mi małe rozmiary wszystkiego. Moja wielka rosyjska dusza nie mieściła się w maleńkich salonach i kafejkach. Ale szybko się przyzwyczaiłam. Chociaż po roku ciągle znajdują się rzeczy, których nie rozumiem.

Mieszkasz blisko plaży. Lubisz tutejsze wybrzeże?

Uwielbiam morze. Przychodzę popatrzeć na zachody słońca, jeśli mam taki nastrój. To mnie uspokaja. Mam uczucie, że na widok Kanału La Manche problemy ode mnie „odpływają”. W Ufie panował suchy klimat, ani śladu morskiej bryzy. Po przeprowadzce do Sankt Petersburga cieszyła mnie bliskość Zatoki Fińskiej, no i wszędobylskość rzek. A tu jest super. Chciałabym już zawsze mieszkać niedaleko morza. Klimat mi odpowiada, nie lubię upałów. Szkoda tylko, że kąpać się nie można, za zimno.

Bierzesz udział w projekcie Lenin.guru. Opowiedz o nim.

To niekomercyjny projekt moich przyjaciół z Łotwy. Zaczęliśmy od wspólnego pomysłu „Britain through time”, ja zrobiłam do niego kolaże łączące stare zdjęcia Brighton ze współczesnymi, pokazałam, jak miasto zmieniło się w czasie. Miesiąc później odbywał się festiwal Artist Open House, wystawiliśmy więc nasze prace. „Pierwszy naleśnik nierówny”, jak u nas mawiają. Ale miejscowym bardzo się podobało to, co pokazaliśmy. Chcemy więc współpracować dalej. Na stronie projektu są wywiady ze mną, zdjęcia.

Byłaś tutaj, kiedy ogłoszono wyniki referendum na temat Brexitu?

Tak, pamiętam ten dzień, ludzie wokół mnie byli bardzo zdenerwowani. Prowadzili dużo rozmów, połowy których nie rozumiałam. (śmiech) Mój mąż uważa, że Brexit może mieć z początku negatywny wpływ na sytuację w Wielkiej Brytanii, a potem pojawią się zmiany na lepsze. Ja myślę, że będą ofiary, zarówno w Europie jak i w Wielkiej Brytanii. Kto straci, a kto zyska, pokaże czas.

A co sądzisz o sytuacji w Rosji? Interesujesz się polityką w swoim kraju?

Mniej, odkąd tu przyjechałam. Wiem, że prawie wszystko, co się ostatnio dzieje, jest okropne. Czytasz wiadomości i myślisz, że to jakiś koszmar. Protesty przeciwko polityce Putina, w Moskwie i Petersburgu, zamykanie placówek dyplomatycznych – wydaje mi się, że nasz kraj próbuje się odciąć od reszty świata, na ile to możliwe. Brak perspektyw. Brak wolności słowa. Ogromna liczba osób żyjąca poniżej granicy ubóstwa. To przeraża. Proszę mnie dobrze zrozumieć, ja lubię swój język, kulturę. Ale tylu moich znajomych chce wyjechać, przy pierwszej okazji emigrują z Rosji. Myślę, że głównym problemem jest brak normalnego systemu sądowniczego i korupcja. Czy to się zmieni? Nie wiem. Gdybym musiała tam wrócić, to byłoby przerażające, tyle powiem.

Chciałabyś, żeby Rosja jako gospodarz wygrała Mundial 2018?

Nie lubię futbolu, dlatego wszystko mi jedno. Ale to wielkie wydarzenie, drugiego takiego za naszego życia może już nie być. Słyszałam, że koszty życia i biletów osiągają astronomiczną wysokość.


Rozmawiała Zuzanna Muszyńska


 


 

 


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama