Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

FELIETON: Niemcy lecą w (multi) kulki

Rezygnacja z występów w reprezentacji Niemiec piłkarza Mesuta Özila jest symptomatyczna dla całego globu. W czasach ostrej polaryzacji i powrotów do narodowych tożsamości idee multikulturalizmu przegrywają.

Często się mówi, że w Europie potomkowie emigrantów osiągają sukcesy sportowe, bo inne ścieżki karier są dla nich zamknięte. Ukryty, nieoficjalny rasizm tworzy bariery dla wielu młodych nie do przeskoczenia. Na boisku, na korcie, na torze ograniczenia są mniejsze. Lub nie ma ich wcale. 

To oczywiście uproszczenie - afery rasistowskie wybuchają również w klubach sportowych, ale faktem jest, że dla osób „gorszego sortu”, nie tylko dzieci emigrantów, również młodych wywodzących się z klasy robotniczej sport jest jedną z niewielu realnych szans na osiągnięcie sukcesu. Ale nawet sukces nie chroni przed atakami. Mesut Ozil - piłkarz Arsenalu Londyn i reprezentant Niemiec poczuł się ukarany za wyrażenie swojej dumy z tureckiego pochodzenia. Ozil podobnie jak inny piłkarz mający tureckie korzenie - Ilkay Gündoğan pozowali do zdjęcia z prezydentem Turcji Erdoganem. Politykiem łamiącym standardy demokratyczne, zamykającym w więzieniach dziennikarzy, których oskarża o terroryzm. Zdjęcie zostało zrobione z okazji jego wizyty w Londynie podczas której spotkał się również z Theresą May i królową. Wydaje się powszechnie akceptowalne, że z małym dyktatorem spotyka się monarchia i szefowa rządu, ale piłkarz musi mieć wyższe standardy moralne. Bo Ozilowi oberwało się za to niefortunne zdjęcie bardzo. W Niemczech rozgorzała burzliwa dyskusja na temat tożsamości i przynależności kulturowej zawodnika poddająca w wątpliwość jego patriotyzm. Nie byłoby sprawy gdyby reprezentacja Niemiec osiągnęła sukces, ale niespodziewanie MŚ były dla Niemców nieudane. 
„Jestem Niemcem gdy wygrywamy. Emigrantem jeśli przegrywamy” napisał w oświadczeniu Ozil”. 

Takie sytuacje dzieją się niestety częściej. Mo Farah - Brytyjczyk, który osiągnął status narodowego skarbu po zdobyciu złotych medali na Igrzyskach Olimpijskich po aferze z trenerem przemienił się w „urodzonego w Somali”. Ben Johnson kanadyjski sprinter i rekordzista po tym jak przyłapano go na dopingu był opisywany jako „urodzony na Jamajce”. 

Również sukces Francji, która zdobyła złoto na ostatnich MŚ w piłce nożnej, trochę z przymrużeniem oka, a trochę nie, kategoryzowany jest w mediach społecznościowych jako triumf Afryki. Bo wielu zawodników ma rodziców urodzonych w krajach afrykańskich. Coś w ostatnich latach pękło. Jeśli wcześniej wielokulturowość była czymś pozytywnym, to dziś triumfuje kulturowa homogeniczność. Przez lata w świecie zachodnim panowało zrozumienie, że państwa demokratyczne powinny uwzględniać faktyczne różnice wynikające z rozkładu przywilejów w społeczeństwach. Że kultury są dynamiczne i wyrastają z różnych społeczności. Nie są statyczne ani nie istnieją w izolacji, a różnorodność kulturowa nie jest społeczną anomalią, lecz normą. 

Kulturowa odrębność rozkwita niezależnie od polityki narodowej danego państwa. Przez lata słusznie uważano, że wielokulturowość to po prostu prawo do domagania się autonomii i różnic kulturowych poparte zrozumieniem, że tożsamość narodowa jest tylko jedną z wielu tożsamości i nie może być odgórnie narzucona. Ale te inkluzywne postawy są w zaniku. Tak jak przyzwolenie na niejednolitą kulturę. Dziś należy się określić. Nie można być tak jak Ozil trochę Turkiem trochę Niemcem, trochę londyńczykiem. 

Konserwatywna kontrrewulacja osiągnęła swoje cele. „Inni” wyłamujący się z prostego skatalizowania odrzucani są jako elementy niepasujące do pejzażu wyłaniającego się z ponowoczesnych, konserwatywnych puzzli. Bo nie dają się dopasować do zaprojektowanej formy. Weszliśmy w epokę propagowania silnych narodowych tożsamości, bo świat zaczął się chybotać. Jak zauważa angielski socjolog Jock Young „gdy wspólnota się kruszy odkrywamy tożsamość”. Póki globalizacja działała, PKB i standard życia stale się podnosił pytania o przynależność nie były istotne. 

Po kryzysie z 2008 roku nad światem zaczęło krążyć widmo ksenofobii. Dziś dotyka już niemal wszystkie kraje zachodu. To problem, bo w szczelnie zamkniętym zglobalizowanym świecie wszyscy jesteśmy skazani na wzajemne sąsiedztwo i wszyscy jesteśmy od siebie zależni. 

Powrót do czasów monokultury i jedności narodowej czego chcą konserwatyści jest niemożliwy. Idee wielokulturowości przez lata udanie amortyzowały napięcia między różnymi grupami etnicznymi, kulturami i tożsamościami. Ale ten model chyba się wyczerpał. Przypadek Ozila pokazuje, że mamy coraz bardziej poważny „problem tożsamości”. W zglobalizowanym świecie tak jak pisał Bauman to „jest problemem polityki globalnej”. Na razie takiej polityki nie ma. 


Radosław Zapałowski


 


 

 


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama