Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

#COOLTURA: Polski świat nie jest multicoolti

Niemal pół wieku temu porzucił warszawskie teatry i zasiadł przy desce kreślarskiej w Londynie. Fotografował świat aparatem i słowem, pracował jako grafik i dziennikarz, jednak w sercu pozostał człowiekiem teatru. JANUSZ GUTTNER, odznaczony w 2016 roku przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego Rzeczypospolitej Polskiej odznaką honorową Zasłużony dla Kultury Polskiej, to ostatni bohater naszego cyklu Multicoolti, prezentującego różnorodność kulturową Londynu.

Jesteś multitalentem, a zarazem kulturalną osobą – zaprosiłam cię jako jedynego Polaka do rubryki Multicoolti.

Kiedy przyjechałem do Anglii w 1970 roku, nikt nie znał tego słowa. Londyn był zupełnie innym miejscem. Przyjechałem na zaproszenie, z 50 dolarami w kieszeni. Z Polski wyjeżdżałem w tajemnicy, tylko najbliższe osoby wiedziały, że planuję wyjechać na dłużej. Teatr zamykano w lecie na miesiąc, więc miałem wolne. Dopiero z Londynu poprosiłem o roczny urlop. Nie dali mi go, ale niespecjalnie się tym zmartwiłem, wiedziałem, że i tak tu zostanę.

  1. odwiedzałeś festiwale filmowe na Wyspach.

Jeszcze przed skończeniem szkoły teatralnej zagrałem główną rolę u boku Eli Czyżewskiej w filmie Janusza Nasfetera „Niekochana”, który w 1966 roku trafił na festiwal w Irlandii. Wtedy przyleciałem pierwszy raz w życiu do Londynu – i pierwszy raz leciałem samolotem. Spałem jedną noc w polskim hotelu, w dzień zwiedziłem miasto, choć kontakt z nim odbywał się w pośpiechu. Pobyt kosztował mnie, włączywszy metro, kanapkę i piwo w pubie, jednego funta. Następnego dnia poleciałem do Cork jako tak zwana gwiazda filmowa – u nas ten termin praktycznie nie istniał.

Kiedy poczułeś się na dobre gwiazdą?

W 1968 roku pokazano w Cork kolejny film „Wycieczka w nieznane”, w którym grałem u boku Małgosi Niemirskiej. Znów zatrzymałem się w Londynie w drodze na festiwal i tym razem wylądowałem na szpaltach „The Times”. Wcześniej zaprzyjaźniłem się z kilkoma gwiazdami kina angielskiego. Jedna z nich, Peggy Mount, zaprosiła mnie i kilku przyjaciół na swoją łódź. Spędziliśmy miło czas, jedliśmy, piliśmy, nawet się zdrzemnęliśmy, niestety nikt z nas nie pamiętał o przypływie i odpływie. Ugrzęźliśmy w korycie Tamizy na dobrych kilka godzin, po kolana w błocie. Wiadomość pokazała się następnego dnia w prasie – Peggy, Audrey, Janusz i Mark utknęli na rzece!

Osobliwy sposób na zdobycie sławy.

Co innego pomogło mi w karierze. W czasie wizyt na festiwalach poznałem parę osób ze środowiska, które przedstawiły mnie agentce. Dwa miesiące po powrocie dostałem list z pytaniem, czy mógłbym „pojutrze wpaść do Londynu na zdjęcia próbne”. Chodziło o film „Bitwa o Wielką Brytanię”. Śmiech na sali – w tamtych czasach nie było mowy, żeby w dwa dni wyjechać z Warszawy na Zachód. Nie zrobiłem tego, ale przekonałem się, że warto by kiedyś spróbować. I tak w czerwcu 1970 roku wsiadłem w pociąg i przyjechałem tutaj trzeci raz.

Dlaczego nie samolotem?

Prywatnie nie było mnie na to stać! Latanie było luksusem. Zresztą z tym pociągiem wiąże się pewna anegdota. Krótko po moim przyjeździe zaprzyjaźnieni aktorzy zabrali mnie na eleganckie koktajlowe party. Nagle podeszła wytwornie ubrana starsza pani – srebrne włosy, sznur pereł na szyi, mała czarna – i spytała, skąd jestem. Kiedy wyjaśniłem, że z Polski, ona na to: „Ach, to wy zaczęliście tę straszną wojnę!” I odeszła. Za jakiś czas zjawiła się druga, podobna pani, i spytała o to samo, ale na moją odpowiedź zareagowała inaczej: „O Boże, jak pan stamtąd uciekł?!” Popatrzyłem na nią i odparłem: „Pociągiem.”

Tacy jak ty wprowadzali w tamtych czasach do londyńskiego życia element multicoolti.

Mój przyjazd nie miał nic wspólnego z tym, co przeżywali Polacy w kolejnych falach emigracji. Byłem pojedynczym obcym, który zjawił się w Anglii nie wiadomo dlaczego. Londyn można było przejechać w niedzielę w 20 minut; chleb, papierosy, mleko kupowało się w sklepiku z prasą, wszystko inne było zamknięte. Alkohol sprzedawano do 22:00. Puby, kiedy przyjechałem, miały zwyczaj zamykać się w ciągu dnia na kilka godzin, co weszło w życie w czasie I wojny światowej. Dopiero w latach 80. przedłużono godziny otwarcia na cały dzień. Pamiętam dyskusje w prasie, które się wokół tego toczyły.

Przyjechałeś ze sporym dorobkiem jak na młodego aktora – zagrałeś 1500 razy w dziewięciu sztukach teatralnych, w sześciu filmach i sporo w TV. Jaki był twój plan na Anglię?

Dwa tygodnie po przyjeździe dostałem telefon od agentki, że mam zagrać w filmie Schlessingera „Sunday Bloody Sunday” epizodyczną rolę polskiego lotnika. Dzień przed zdjęciami zadzwoniła jeszcze raz, że niestety związki zawodowe zablokowały moją grę. Dużo później dowiedziałem się, że nie miały prawa tego zrobić, ale dopóki nie rozwaliła ich Maggie Thatcher, były bardzo silne i mogły wszystko.

Jak sobie wtedy poradziłeś?

Nie wyszło w filmie. Facet ze związków wyjaśnił, że musiałbym grać przez co najmniej 36 tygodni na deskach prowincjonalnych teatrów. Dla mnie było to wykluczone. Ale nie wpadłem w panikę, zacząłem starać się o inną pracę. Znajoma aktorka podpowiedziała mi, że w hotelu Berners szukają kelnerów. Jechałem na rozmowę modląc się, żeby nic z tego nie wyszło, co było trochę bezczelne. Powinienem łapać, co się dało. Na miejscu pokazali mi, co i jak, ale kiedy usiadłem z kierownikiem omówić szczegóły, spytał mnie, czy mam pozwolenie na pracę. Nie miałem. Zanim opuściłem hotel, udałem się do toalety. Zauważyłem, że ścianki działowe zrobiono z marmurowych płyt rozmiaru około dwa na dwa metra. Takie coś w środku Londynu, w ubikacji? Kilkanaście lat później hotel przebudowywano. Mój przyjaciel, telewizyjna szycha, poszedł na wyprzedaż wyposażenia. Po jakimś czasie byłem u niego na kolacji. Patrzę, marmurowy stół. Pytam, skąd go wytrzasnął, a on na to, że z Berners Hotel. I już wiedziałem, że jem kolację i piję szampana na ściance od WC.

Zanim trafiłeś na kolejne wytworne przyjęcia, to...

Ta praca nie wyszła. Przyjaciółka, u której rodziców się zatrzymałem (u nich pierwszy raz w życiu widziałem kolorowy telewizor, który nawet w Londynie był wtedy rzadkością), zapisała mnie do agencji pracy dla studentów. Moim pierwszym zadaniem było odebrać sportową lancię i zawieźć ją do warsztatu, podczas gdy właściciele bawili we Włoszech. Tej lewostronnej jazdy przez Londyn, którego przecież nie znałem, nigdy nie zapomnę. Ale udało się, coś zarobiłem.

Wystarczyło, żeby żyć?

Sprawa z pracą była ciężka. Kilka tygodni wcześniej chłopak tej samej przyjaciółki, Kanadyjczyk, założył z zaprzyjaźnionym Anglikiem biuro architektoniczne. Przerabiali duże domy jednorodzinne na mieszkania. Zatrudnili mnie, bo studiowałem w Polsce architekturę wnętrz na ASP, jak również pracowałem w Rzymie jako kreślarz. Szokował mnie fakt, w ilu londyńskich domach jedyna toaleta znajdowała się w ogródku. Centralne ogrzewanie – tylko w najlepszych dzielnicach, gdzie indziej kominki na gaz albo na węgiel w każdym pokoju. I te wszystkie rury na zewnątrz domów!

Ta praca cię ustawiła?

W jakimś sensie tak. Zarabiałem 25 funtów tygodniowo. Kupiłem do spółki z kolegą starego volkswagena, potem pierwszy własny samochód. Pewnego razu szef zaproponował mi, że jeśli zrobię przez jedną noc projekt trzech mieszkań w pobliżu King’s Cross i zawiozę go rano na spotkanie z inwestorami, da mi procent od umowy, jakieś 900 funtów. Ciężkie pieniądze! Kupiłem za nie pierwszą alfę romeo. Od tamtego czasu miałem ich dziewięć...

Wydałeś majątek na samochody!

Jaki majątek? Wszystko używane. Mam taką zasadę: niczego w życiu nie żałuję. Gdybym został w Polsce, może dziś byłbym dyrektorem teatru albo szkoły teatralnej – tak czasem mówią mi znajomi. Ale nie miałbym tych dzieci, które mam i które są wspaniałe. Poza tym, czy w Polsce byłbym architektem, grafikiem, fotografem, dziennikarzem – pewnie nie. A tu byłem. Finanse to na pewno jeden z talentów, których nie posiadam. Chociaż bywało, że miałem szczęście do pieniędzy.

A jak trafiłeś do przemysłu muzycznego?

Kiedy firma architektoniczna zbankrutowała, założyłem z kolegą własną spółkę, która przetrwała dwa lata. A potem spotkałem przypadkiem innego kolegę, z warszawskiej ASP, który był dyrektorem artystycznym w CBS Records. Dzięki niemu z architektury przerzuciłem się na grafikę, zrobiłem ponad 50 okładek płyt. Z tego z kolei narodziła się fotografia. Jako fotograf zjeździłem pół świata.

Obracając się wśród Brytyjczyków, nie zapomniałeś o swoich polskich korzeniach?

A jak się zapomina o korzeniach?! Po pierwsze nigdy nie doznałem żadnej formy dyskryminacji z powodu bycia Polakiem. Może to mój osobisty wdzięk. (śmiech) A może było mi łatwiej, gdyż od 1975 roku do dziś pracowałem jako freelancer. Nigdy nie zarabiałem pieniędzy w sposób, którego bym nie lubił, pozostałem bardzo niezależny. Od Polonii początkowo trzymałem się z dala, miałem żonę Australijkę, musiałem zarabiać na rodzinę, chciałem się rozwijać językowo. Do tego w biednej, szarej PRL odniosła pewien sukces propaganda, że londyńska Polonia rozbija się dobrymi samochodami, mieszka w rezydencjach i jeździ na wczasy do Alicante, podczas gdy inni zostali, żeby odbudowywać kraj. Kiedy wybuchł stan wojenny, dostałem telefon z polskiego teatru w Londynie – projekt ciekawy, ale wahałem się. Przekonała mnie postać reżyserki, Heleny Kaut-Hauson – znaliśmy się jeszcze z PWST. Potem jej mąż dał mi rolę w filmie o stanie wojennym, który zarazem tłumaczył Anglikom, kim są Polacy przybyli tutaj po wojnie. Jeździliśmy z nim na spotkania z Polonią w kilku miastach. Zrozumiałem, jak bardzo smutne i zarazem dzielne jest to pokolenie oraz ile wysiłku kosztowało je przerzucenie paru centymetrów polskości na dzieci. Tym bardziej bolą mnie dzisiejsze podziały.

Tymczasem w smutnych dla Polaków latach 80. ocierałeś się o naprawdę wielki londyński świat...

Pracując dla CBS Records, nawiązywałem kolejne kontakty. Na pewnym przyjęciu podszedł do mnie malutki facet, właściciel firmy Budget Holidays. Był Grekiem z Korfu. Zaproponował taki układ: ja pojechałbym do Grecji czy Hiszpanii, porobić zdjęcia jego hoteli i ładnych pejzaży, a on zamiast gotówki, której nie miał, opłaciłby pełen koszt przelotu i pobytu kilku osób. Spytałem w CBS, czy nie mają wschodzących gwiazd, które potrzebowałyby reklamy. Oddzwonili kilka dni później, że tak – jest para chłopaków, dopiero zaczynają, ale za chwilę będą numerem jeden na liście przebojów.

Umieram z ciekawości, kim byli...

Spotkałem się z nimi w pubie w Swiss Cottage, najpierw przyszedł Andy Ridgeley. Był bardziej śmiały, wygadany. Trzy dni później siedzieliśmy w samochodzie, krążąc po Korfu, i George grał mi swoje nowe kawałki. CBS z początku nie wziął ode mnie zdjęć WHAM, bo sprzedawali ich jako „East End boys” – skórzane kurtki, noże w kieszeni, chociaż tak naprawdę byli to chłopcy z Hampstead, z dobrych szkół. Ale dwa tygodnie później George napisał „Club Tropicana” i nagle moje zdjęcia zaczęły pasować do ich wizerunku. Nasze ścieżki przecięły się jeszcze kilka razy. A dużo później mój syn Kamil, radiowiec, robił wywiad z Georgem Michaelem.

Jak dobrze znają Polskę twoje dzieci? Mówią w ojczystym języku?

Do Polski jeździły często od najmłodszych lat, ale po polsku mówią słabo. Język przychodzi z matką. Natomiast moja mama odwiedzała nas często, wychowywała wnuki, uwielbiały ją.

Kim była twoja mama?

Mama pochodziła z niezwykłej rodziny. Jej ojciec, Tadeusz Sułowski wraz z grupą wspólników założył w dwa tygodnie po odzyskaniu przez Polskę niepodległości koncern elektryczny Siła i Światło, oparty wyłącznie na polskim kapitale. Był jego dyrektorem naczelnym przez 15 lat, zelektryfikował 20 procent Polski. To on był ojcem projektu EKD – Elektrycznych Kolei Dojazdowych, do których produkowano wagoniki w angielskim Preston.

W 1925 roku przyszedł do niego Zygmunt Chamiec z pomysłem zbudowania polskiej radiofonii. Dziadek zgodził się i tak powstało Polskie Radio SA. Przemówił po polsku i francusku podczas pierwszej transmisji. Pozostał członkiem zarządu do 1935 roku, do upaństwowienia radia. Mama miała trzech braci, najstarszy, Zygmunt, zginął w Katyniu. Mój ojciec był kolegą szkolnym najmłodszego brata. Przyjeżdżał na wakacje do majątku dziadka w Żukowie. Tak rodzice się poznali. Ślub wzięli w 1936 roku, ja urodziłem się w 1938, a siostra Zosia we wrześniu 1939, w czasie najcięższych bombardowań Warszawy. Niedługo później doprowadzaliśmy oboje do szału mamę i babcię, siedząc pod fortepianem i wyjąc jak syreny przeciwlotnicze.

Tak objawił się twój talent aktorski.

Mój i siostry. Wracając do mamy, pracowała w czasie powstania warszawskiego jako siostra PCK w Pruszkowie, w obozie przejściowym, a po wojnie w klinice laryngologicznej. Potem w wydziale zdrowia na Woli, gdzie nazywano ją „czerwoną hrabiną”. Na koniec kariery była dyrektorem administracyjnym Muzeum Etnograficznego w Warszawie. Gdy przeszła na emeryturę, zaczęła przyjeżdżać do Londynu, do moich dzieci. A pierwszy raz przyjechała do Anglii na sześć miesięcy uczyć się języka, jako panienka z dobrego domu. Mam jej zdjęcia – z Londynu, Edynburga, Brighton, z 1932 roku.

Podzielisz się z czytelnikami swoją teorią na temat wizyty pierwszego Guttnera w Londynie?

Moim prapradziadkiem był Michał Guttner, kapitan 5. Pułku Strzelców Konnych, później adiutant generała Paca w powstaniu listopadowym, w którym odznaczył się w bitwie pod Ostrołęką. Po klęsce powstania wyjechał do Paryża, gdzie znalazł się w obozie Adama Czartoryskiego. Istniał wtedy (podobno) plan, by namówić Anglików, którym Rosja była winna dużą kwotę pieniędzy, żeby odpuścili Rosjanom dług w zamian za wycofanie się z Polski. Według znanych mi notatek kapitan Guttner był w Londynie, może właśnie z Czartoryskim w sprawie niepodległości?

Wracając do twojej osobistej historii, podróżowałeś po świecie, poznawałeś znane postaci ze świata filmu, muzyki, a nawet polityki.

W Jordanii odwiedziłem króla Husseina, pomagając przy kręceniu serialu Petera Ustinova. Wspaniały człowiek z tego Ustinova. Kiedy mnie zobaczył pierwszy raz, wstał od stołu i zanucił hymn Polski. Poznałem też wtedy innego Petera, producenta tego serialu, z Monachium. Kiedy usłyszał, że jestem warszawiakiem, zaczął wspominać z nutką żalu naszą stolicę, piękne warszawskie dziewczyny. Okazało się, że był pilotem myśliwskim Luftwaffe i stacjonował w Warszawie w 1942 roku, czyli latał „na szczęście” nad ZSRR. Bywały i takie znajomości. Pomagałem potem jego żonie w organizacji wywiadów dla niemieckiej telewizji. Dzięki temu miałem przyjemność fotografować George’a Harrisona, Michaela Caine’a, Bena Kingsleya, Gretę Scacchi.

Janusz, poznałam cię kilka lat temu na spotkaniu autorskim, na którym czytałeś wiersze ze swojego tomiku „Słowem fotografowane”. Od razu zwróciłam uwagę na twój piękny, głęboki głos. Do dziś jest twoim znakiem rozpoznawczym w londyńskim radiu i na scenie teatralnej.

Od 1982 roku występowałem w Teatrze Nowym, obecnie jestem związany ze Sceną Poetycką. Od sześciu lat, od śmierci Wisławy Szymborskiej, reżyseruję w Ognisku Polskim czytania najlepszych polskich poetów. Angażuję do nich młodych polonijnych aktorów.

Wspomniałeś o podziałach wśród Polonii. Żyjemy w otoczeniu londyńskiego multicoolti, większość krajów, do których emigrują Polacy, jest wielokulturowa. A teraz coś pęka w polskim świecie od środka.

Polski świat nie jest multicoolti. A pęka, bo taka jego natura. Na szczęście trzyma nas razem religia i patriotyzm.


Zuzanna Muszyńska


 

 


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama