Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

TYGODNIK COOLTURA: Żyć jak Sardynka

W prywatnym ogrodzie Sardyńczyka można trafić na resztki nuragijskich wież. Ułożone bez zaprawy, ciosane kamienie pną się ku błękitnemu niebu. Wieńczy je niezapadalna kopuła, dowód na genialność budowniczych sprzed ponad trzech tysiącleci. Rolnicy nierzadko wykopują w czasie prac polowych prastare figurki. U teścia Renaty, jak w każdym innym domu w Padrii, również znajdowało się kilka, dopóki nie nastał nowy komendant policji.

Renacie zawsze dopisywało szczęście. Grę na wiolonczeli zaczęła dopiero w wieku 14 lat. Musiała się śpieszyć, upychać po dwa lata nauki w rok. Zdążyła. Na studiach w bydgoskiej Akademii Muzycznej marzyła o Afryce, ale pojechałaby dokądkolwiek, byle zarobić. Gdy zobaczyła ogłoszenie o kontrakcie w Nairobi, załatwiła paszport w jeden dzień i za sprawą palca Bożego, jak twierdzi, rozpoczęła muzykowanie w kenijskim hotelu. Później zdarzyła się jeszcze Malezja.

Podczas studiów Renata grała z yassowym zespołem Maestro Trytony, jednak nie dało się z tego żyć. Zamiast zwalać się na głowę rodzicom w 40-metrowym mieszkaniu w Lęborku, postanowiła szukać szczęścia za oceanem. Szykowała się do pracy na obozach dla dzieci, w USA albo w Kanadzie. Wypaliło coś innego – muzykowanie na statku.

Praca dla Carnival Cruise Lines nie była ciężka. Wypływali z Miami albo Los Angeles na jedno- lub dwutygodniowe rejsy, zatrzymując się po drodze kilka razy. Za codzienny, dwugodzinny występ wypłacano niezłą gażę, w bonusie – zwiedzanie świata.

W czasie drugiego z czterech kontraktów Renata, skacząc do basenu, złamała paznokieć. Poszła z tym do lekarza i tak oto w historii jej życia pojawił się... mąż.

– Pracował na statku dopiero od tygodnia – opowiada, ciągle lekko podekscytowana po 18 latach związku. – Obserwowaliśmy go. W kontraście do poprzednika, który się nigdy nie uśmiechał, on był taki sympatyczny, nieśmiały i ładny.

Włoski pan doktor opatrzył palec i kazał przyjść nazajutrz. Potem zaprosił na wizytę następnego dnia, i jeszcze następnego. Rozmawiali o muzyce (ona wiolonczelistka, on grywający na fortepianie) i oczywiście o Chopinie.

Znajomość kwitła, ale zbliżał się koniec kontraktu Renaty. Przyszło się rozstać na długie pięć miesięcy, z małą przerwą na wizytę doktora... w Polsce.

KOMINIARZ PRZYNIÓSŁ SZCZĘŚCIE

Giovanni wybłagał u szefa tygodniowy urlop i przyleciał w grudniu do zimnej, szarej Warszawy. Jego elektroniczny bilet na kolejny samolot, do Gdańska, nie przypadł do gustu obsłudze lotniska. Uznano, że chachmęci i że ten jego bilet to nie bilet, kupił więc jeszcze jeden. Renata głowiła się, jak wcisnąć gościa do ciasnego mieszkania rodziców. Z pomocą przyszli znajomi, którzy właśnie przeprowadzili się do miasta i nie zdążyli sprzedać domu na wsi. Nieważne, że słupek rtęci pozostawał nieubłaganie na poziomie 13 stopni Celsjusza. Zakochani, nie radząc sobie z uruchomieniem centralnego pieca, siedzieli non stop pod kołdrami.

– Tylko raz, kiedy zaprosiłam znajomych – opowiada Renata – kolega rozpalił w piecu. Przy okazji mieliśmy ciepłą wodę.

Ale nie warunki mieszkaniowe zrobiły na Giovannim najmocniejsze wrażenie, lecz kominiarz.

– Ktoś zapukał do drzwi, Giovanni otworzył i... oniemiał. Dotąd wierzył, że to zmyślona postać z książeczek dla dzieci. – W głosie Renaty daje się wyczuć nutę satysfakcji. – No i tak to się potoczyło – dodaje.

Szczęście znów dopisało – udało im się zdobyć jeden wspólny kontrakt na statku, ale rozsądek nie pozwalał przeciągać przygody na dalekich wodach. Bali się, że wpadną w pułapkę łatwego życia – bez prania, gotowania, sprzątania, rachunków do zapłacenia. Życia eksterytorialnego, w innym wymiarze. Owszem, pełnili dyżury, odpowiednio przeszkoleni do obowiązków na pokładzie, gdy statek cumował w porcie. Żyli jak marynarze, pragnęli odnaleźć się na ziemi.

WYSPA MARZEŃ I TROSK

Rozmawiali ze sobą po angielsku. A ponieważ polski jest dużo trudniejszy od włoskiego, wybrali zgodnie kraj łatwiejszego języka, konkretnie rodowitą wyspę Giovanniego – Sardynię. Giovanni znalazł pracę w szpitalu, Renata siedziała w domu nad podręcznikami do włoskiego. Wkrótce rozchorowała się jej mama, zaczęła więc krążyć między Polską a Sardynią. Wracała z zapasem kiszonych ogórków i tłukącym się po głowie pytaniem „co ja tu robię?”. Nie znalazłszy przez pół roku odpowiedzi, uznała, że zawalczy z depresją, szukając jakiejkolwiek pracy.

W Olbii nie było orkiestry. Ale w restauracji, gdzie Renata przepracowała sześć tygodni, pojawił się plakat – koncert polskiego pianisty, organizowany przez właścicielkę szkółki muzycznej. Tak zebrało się trio, a kiedy przyszedł do szkółki menadżer wokalistki, poszukującej grupy wspomagającej, Renata załapała się do kwartetu smyczkowego. Zjeździła z nim przez cztery lata całą Sardynię. Grali w malutkich mieścinach na odpustach, na które zapraszano artystów wszelakich.

Jedynym mankamentem nowego szczęścia były dla Renaty późne powroty. Kierowca rozwoził muzyków po całej wyspie, zdarzało się, że do mieszkania Renaty i Giovanniego w Olbii docierał o świcie. Jazda z pracy nocą, po śródziemnomorskiej wyspie... Przy świetle księżyca, do stęsknionego męża. Mankament życia jak ze snu.

Ktoś podpowiedział Renacie, że znając angielski mogłaby spróbować szczęścia jako przewodnik wycieczek. Praca w tym zawodzie pozostawała nieuregulowana prawnie, agencje zatrudniały osoby bez licencji, szkoląc je pośpiesznie i wypuszczając w świat. Renacie spodobało się nowe zajęcie. Zaczęła od Szmaragdowego Wybrzeża. Na własną rękę przestudiowała geografię i historię Sardynii, a ponieważ lubi się uczyć, szybko awansowała na specjalistkę od innych regionów wyspy. Wkrótce rząd włoski przeprowadził amnestię dla wszystkich nieegzaminowanych przewodników turystycznych, zaliczając lata doświadczenia na poczet licencji, której szczęśliwą posiadaczką stała się i Renata. Dopiero w tej roli zaczęła na nowo odkrywać uroki wyspy.

POLKI I SARDYNKI

Teściowie stanowili z początku duży problem. Ojciec Giovanniego bywał w Olbii u syna i synowej, ale matka przez siedem lat nie utrzymywała z Renatą żadnego kontaktu. Zapracowany mąż krążył między szpitalem a domem rodziców.

– Byłam obca. Po pierwsze nie Sardynka, po drugie Olbia to miejsce specyficzne.

Renata wylicza powody: Olbia to wioska rybacka, która rozwinęła się dopiero w latach sześćdziesiątych. Mieszkańcom odbiło na widok milionerów z Costa Smeralda, młodzi mężczyźni zaczęli szaleć po ulicach autami na kredyt. Powstały nocne kluby, do których ściągnęły pod koniec lat dziewięćdziesiątych... Polki.

– Giovanniego już w pierwszym dniu pracy poczęstowano dowcipem o polskich dziewczynach. Nigdy mi go nie powtórzył.

Gdy Renata przedstawiała się jako Polka, zaliczano ją do kobiet lekkich obyczajów. Po 2005 roku sytuacja się unormowała, część dziewczyn powychodziła za mąż i osiedliła się na wyspie, pozostałe wyjechały, ich miejsce zajęły inne nacje. Renata przywykła jednak do stronienia od rodaków, co odbierało jakiekolwiek szanse na życie towarzyskie wśród swoich.

Ale i w tej dziedzinie w końcu się jej poszczęściło. Odważyła się kiedyś zaczepić grupkę Polaków. Okazało się, że przyjechali na ślub polskiej koleżanki, właścicielki pizzerii. Od słowa do słowa, a raczej od środy do soboty – i Renata bawiła się na polsko-sardyńskim weselu... innej Renaty. Zaprzyjaźniły się, potem wraz z innymi Polkami założyły polsko-sardyńskie stowarzyszenie kulturalne, które upadło, gdy przyszły na świat dzieci znajomych pań.

W DRODZE

Obwożąc turystów po Sardynii, Renata zaczęła przypominać sobie kolor wody w Bałtyku. Dostrzegała coraz więcej uroków wyspy, którą otaczają turkusowe głębiny z widocznością do kilkunastu metrów. Mąż pomagał przygotowywać trasy, razem penetrowali nowe szlaki. Renata przekonywała potem turystów do swojej ulubionej wersji na temat dawnej cywilizacji, według której nuragi budowano nie w celach militarnych, lecz religijnych albo nawet leczniczych.

Obecnie mieszkają w Livorno, portowym mieście w Toskanii, punkcie wypadowym dla promów na Sardynię. Marzą o powrocie w rodzinne strony. Skomplikowane przepisy w toskańskiej branży turystycznej zniechęciły Renatę do kontynuowania pracy przewodnika, zajęła się więc pisaniem. Zawsze chciała to robić, spełniło się kolejne marzenie. Kończy właśnie pisać książkę o sardyńskich plażach.

W Livorno mieszka z nimi matka Giovanniego. Przychodzi do niej opiekunka, ale wiele obowiązków spoczywa na barkach Renaty. Ośmioletni synek, Remik, gra na trąbce, bierze udział w zajęciach Libratusa.

– Nie lubi szkoły, szuka wolności – śmieje się Renata. – Zna oba języki, ale kiedy mówię do niego po polsku, odpowiada mi po włosku.

Ponieważ jeżdżą całą rodziną do Polski na wakacje , a mama wysyła go co roku na dwa tygodnie do szkoły w kraju, Remik mówi coraz ładniej. Giovanni próbował nauki języka żony, kupował książki i kasety, ale efekt był marny, więc zrezygnował.

W Polsce zatrzymują się u siostry Renaty, która karmi ich wyśmienitymi pierogami. Nauczyła się rozumieć tęsknotę Giovanniego za swobodą, więc czasem wolno im jadać „na mieście”. Na dłuższe pobyty wynajmują mieszkanie.

DOBRE ZMIANY

We Włoszech tradycja nakazuje spędzać święta tam, gdzie przebywa matka, siostry z rodzinami zjeżdżają więc do Livorno. Jest ścisk, spanie na kanapach – jak w Polsce – ale wcześniej każda pyta się oficjalnie, czy wolno będzie skorzystać z gościny.

– Ja do siostry po prostu jadę i już – stwierdza Renata. – Tutaj pada dużo więcej uprzejmych zwrotów, proszę, dziękuję, za pomoc czy prezent. Może to dlatego, że ich status społeczny jest inny, ojciec Giovanniego był lekarzem, mama nauczycielką – zastanawia się.

Z rodzinnego domu Giovanni wyniósł model patriarchalny. Familia spotykała się co dzień przy najważniejszym posiłku o 13.00. Mama gotowała, siostry podawały do stołu. Giovanni z ojcem siedzieli, gawędzili i pozwalali się obsługiwać.

– Tak mu zostało, choć bardzo się stara pokonać tę ułomność – usprawiedliwia męża Renata.

O wychowanie syna dba głównie ona. Nie ma szans, by Remik wyrósł na patriarchę – mama gra rolę policjantki, przyucza do obowiązków. Mały jest roztrzepany po ojcu, ale jak trzeba, umie pomóc, a czasem nawet posprzątać zabawki. Sardyńscy dziadkowie walczyli z tym, dopóki mogli. Bywało, że Remik podawał babci do wyrzucenia papierek po cukierku.

OD POLITYKI DO KUCHNI

Giovanni głosował na Ruch Pięciu Gwiazd, ale się rozczarował. Uczciwy człowiek, idealista. Renata nie znosiła jego ekscytacji problemami z Berlusconim czy Renzim, jej poglądy na świat polityki są bardziej fatalistyczne, koncentrują się wokół pojęcia „koryta”. On i ona zgadzają się co do brexitu – jeśli Anglia jako byłe imperium przejawia poczucie odrębności i wyższości, niech wyjdzie z Unii. Byle nie Włochy – gdyby opuściły Wspólnotę, byłoby gorzej, niż jest.

Rodzina zasiada czasem przed projektorem (telewizora nie posiadają). Giovanni ceni „Dekalog” i „Trzy kolory” Kieślowskiego, podobał mu się też „Nóż w wodzie” Polańskiego. Renata lubi włoskie komedie. We troje oglądają serie emitowane przez telewizję  RAI, oparte na wielkich dziełach literackich. Nawet ośmioletni Remik obejrzał ostatnio z zapartym tchem „Odyseję” z 1968 roku.

Grywają w tenisa. Giovanni wychował się przy rodzinnym korcie. Kiedy w wiosce budowano drogę dojazdową, ojciec poprosił robotników, by wylali asfalt na kawałek ziemi, który udostępnił mu przyjaciel. Wymalowano linie, cała rodzina przystąpiła do rozgrywania meczy. Dziś grywają we troje, Renata, Giovanni i Remik. Po tenisie kolej na realizację innej pasji – żeglarstwa.

Renata przestawiła się na kuchnię włoską, bogatą w warzywa. Nauczyła się gotować makarony i sosy, czasem jada owoce morza. Z przepisów kuchni sardyńskiej nie korzysta, za dużo w nich mięsa.

– Niekiedy gotuję po polsku, ale nikt nie chce tego jeść – ubolewa. – Mąż lubi barszcz. Sałatkę warzywną też ze mną zje. Remik polubił ostatnio gołąbki.

Oczywiście w wersji warzywnej. Knedle i pierogi uchodzą, bo podobne do włoskich ravioli.

Rozmawiamy w dzień urodzin Giovanniego – jego „Renija” pobiegła rano na targ, jak przystało na włoską panią domu. Na życzenie męża przygotowuje barszcz i makowiec. W Lęborku jadają pasjami zupę grzybową w chlebie.

Mąż toleruje skłonność Renaty do kuchennych eksperymentów, które polegają na otwarciu lodówki i ugotowaniu czegokolwiek z jej zawartości. Sam przyrządza pyszne „spaghetti aglio e olio” – z czosnkiem i oliwą.

TO, CO NAJWAŻNIEJSZE

Dla związku poświęcili na początku to i owo – Renata karierę muzyczną, mąż dobre stosunki z rodzicami. Renata do dziś podziwia jego poczucie godności osobistej i szczerość. Może to wynika z dumy bycia Sardyńczykiem? Giovanni nie ma w sobie fałszywej skromności. Wie, co potrafi, daje to czasem do zrozumienia. Renata została wychowana inaczej, pamięta z dzieciństwa uczucie, że dzieci nie mają prawa głosu, nie wolno im się chwalić. Mąż zachowuje się tak samo wobec przyjaciół – mówi im, co o nich myśli, i skupia się na szukaniu rozwiązań.

Kiedy przyjechała w odwiedziny nieznająca włoskiego siostra Renaty, odniosła wrażenie, że wszyscy wokół się kłócą. A to tylko sztuka przedstawiania swoich opinii we włoskim, emocjonalnym stylu, co w niczym nie zmienia relacji między dwiema osobami.

Język zna Renata świetnie. Mąż pomagał, poprawiał najpierw podstawowe błędy, potem te bardziej wysublimowane. Renata wspomina zabawną przygodę z początku pobytu. Uczyła się z książek i telewizji, spisywała krótkie wypowiedzi i szła do sklepiku, gdzie nie sposób uniknąć konwersacji. Pewnego dnia wybrała się po figi:

– Dzień dobry, poproszę pół kilograma fig.

Sprzedawczyni dusiła się ze śmiechu, pakując owoce. Renata zapłaciła i wyszła, a wieczorem opowiedziała o wszystkim mężowi. Od razu wykrył błąd – zamiast „mezzo chilo di fichi” powiedziała „mezzo chilo di fighe”, nazywając niewybrednie pewną część kobiecego ciała.

– Czasem czuję się bardziej Sardynką niż Polką – podsumowuje Renata. – Zresztą kraj zamieszkania to sprawa drugorzędna. Jesteśmy obywatelami świata. Najważniejsze, żeby być razem, być z rodziną.

Zuzanna Muszyńska


 

 


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama