Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

COOLTURA+: Z ziemi polskiej na Zachód

Co dziesiąty aktywny zawodowo Polak przebywa za granicą. Z 2,5 milionowej rzeszy emigrantów, 788 tys. osiedliło się w Wielkiej Brytanii według danych GUS z 2016 roku. Porównywalne z exodusem Polaków po 2004 roku były lata 80., epoka „Solidarności” i stanu wojennego, kiedy Polskę opuściło ponad 1 mln obywateli. O doświadczeniach z tamtego okresu Zuzanna Muszyńska rozmawia z Katarzyną Bzowską-Budd, socjologiem, dziennikarką, redaktor naczelną „Dziennika Polskiego” w latach 1991-2002.

Emigrując zarówno z przyczyn politycznych, jak i zarobkowych, opuszczamy ojczyznę, bo jest nam w niej źle. Z jakiej Polski ty emigrowałaś?

To nie była decyzja o emigracji, a o wyjeździe. Miałam dość. Pracowałam w Ośrodku Badania Opinii Publicznej, który mieścił się w Komitecie Radia i Telewizji. Robiliśmy co tydzień ankietę, ale wyników nie wolno było publikować. Pisało się z tego komunikaty na cztery strony maszynopisu. Odbijane były w trzech egzemplarzach – jeden szedł do prezesa Radiokomitetu („Krwawego Maćka” Szczepańskiego, bliskiego współpracownika Gierka z Katowic), jeden do KC PZPR i jeden do kasy pancernej u dyrektora OBOP-u (Albina Kani, zięcia Bieruta). Gdy po kilku miesiącach autor chciał powtórzyć ankietę i sięgnąć do napisanego przez siebie raportu, musiał pisać podanie do dyrektora. Istna paranoja.

W samym OBOP-ie panowały bardzo dobre stosunki. Z naszą pracownią Badań Społecznych zaprzyjaźniona była siostra Haliny Mikołajskiej (aktorki, znanej działaczki Komitetu Obrony Robotników – Z.M.), więc wszystkie komunikaty KOR-u trafiały do nas jeszcze ciepłe, prosto z maszyny do pisania (przepisywane na bibułkowych papierach w zielonym kolorze). Co miesiąc dawałam zaufanej osobie pieniądze na pomoc robotnikom prześladowanym po czerwcu 1976.

Obracałam się w środowisku opozycyjnym, choć nie byłam w nie mocno zaangażowana; kilka razy przyklejałam po nocy ulotki na przystankach autobusowych (z duszą na ramieniu), raz poszłam na spotkanie tzw. Uniwersytetu Latającego, miałam dostęp do wydawnictw podziemnych. I tyle.

Miałam jednak tak dość, że postanowiłam wyjechać. Z paszportem i wizą nie było problemów. Wystarczyło pokwitowanie o urlopie i drobna suma dolarów w kieszeni. Mam wrażenie, że upadający system gierkowski chciał się pozbyć „niepewnych elementów”. Nie odbyłam żadnej rozmowy z panami z UB.

Dlaczego wybrałaś Anglię?

Wybrałam Londyn, bo po dwóch wypadach studenckich do Wielkiej Brytanii wiedziałam (trochę), jak się tu poruszać, i znałam (kiepsko) angielski. Przedtem pracowałam na farmie w Norfolk przy zbieraniu owoców. Było to moje pierwsze zetknięcie się ze studentami z różnych krajów.

Wielka Brytania jawiła mi się jako kolorowy świat, jakże inny od szarej PRL-owskiej rzeczywistości. Londyn mnie oszołomił. Koleżanki i koledzy z farmy latali po sklepach i bazarach, by kupić tanie rzeczy, lub nic nie kupowali, by mieć w Polsce pieniądze, a ja biegałam po muzeach i galeriach i kradłam (przyznaję!) pocztówki z reprodukcjami obrazów. Mam je do dziś. W Londynie mieszkałam w hostelu, a raczej sali gimnastycznej, w której wieczorami rozkładano materace. Rano trzeba było opuścić budynek, ale zostawiało się plecaki, była też kuchnia, na której można było coś ugotować. Płaciłam za ten „luksus” 50 pensów za noc.

Polaków było łatwo rozpoznać – stali przed sklepami z mięsem i gapili się na wystawy. Konduktorzy autobusów przejeżdżających przez Cromwell Road krzyczeli na ich widok „Polish Corridor!”. Wtedy też po raz pierwszy zobaczyłam POSK, który właśnie oddawano do użytku. Długi czas myślałam, że to przerobiony piętrowy garaż, bo stropy były tak niskie. Z czasem dowiedziałam się, że to dzieło polskich architektów. Po Oxford Street chodzili ubrani w pomarańczowe szaty wyznawcy Hare Kriszna i częstowali swoimi przysmakami, a Carnaby Street była prawdziwą mekką dla hippisów.

Kiedy więc znalazłaś się w Londynie po raz trzeci?

Przyjechałam do Londynu 9 sierpnia 1980 roku. Gdybym wytrzymała jeszcze tydzień, to „wpadłabym” zapewne w „Solidarność” i została. Londyn przeżywał wtedy kryzys – na wielu domach były wywieszki „For Sale”. Jako że pamiętałam POSK, tam skierowałam swoje kroki. Znalazłam ogłoszenie o pokoju, który dzieliłam z dwiema dziewczynami i wkrótce udało mi się złapać pracę jako tzw. chambermaid w hotelu. Z czasem awansowałam do roli recepcjonistki.

W tydzień po przyjeździe poznałam swojego przyszłego męża. Pobraliśmy się na początku 1981 roku. Od pierwszej chwili moja teściowa nie lubiła mnie – uważała, że jej ukochany synek zasłużył na kogoś lepszego niż Polka, która chce korzystać z takich dobrodziejstw jak NHS. Nie tłumaczyłam, że w „telewizorze”, jak mówiliśmy na Radiokomitet, mieliśmy świetną, wewnętrzną służbę zdrowia, zresztą to jest ostatnia sprawa, o jakiej się myśli, mając dwadzieścia kilka lat.

Wkrótce zaangażowałam się – za sprawą Gilesa Harta (był znajomym moich przyjaciół z Polski, zginął w zamachu terrorystycznym w Londynie w 2005 roku) – w działalność Polish Solidarity Campaign. Z natury jestem „niezorganizowana” – w Polsce do niczego nigdy nie należałam. Patrzyłam i słuchałam, jak prowadzi się zebrania, organizuje zbiórki pieniędzy, rozpowszechnia informacje. Żyłam tym, co działo się w Polsce, i coraz bardziej tęskniłam.

Wprowadzenie stanu wojennego sprawiło, że zaangażowaliśmy się z mężem w pomoc przy wydawaniu biuletynu przedstawicielstwa „Solidarności” w Londynie, przeznaczonego dla brytyjskich związków zawodowych; składaliśmy go na elektronicznej maszynie Olivetti – wtedy nowość.

Jak wyglądały kontakty z Polską?

Na pewno były utrudnione. Telefony dużo kosztowały, a mnie trudno przychodziło pisanie listów. Zresztą wielu adresów polskich przyjaciół nie miałam – wyjechałam przecież na chwilę. Po wprowadzeniu stanu wojennego dodatkową „rozrywką” stały się pieczątki na kopertach: „Ocenzurowano”. Zachowała mi się pocztówka z widokiem Tatr, ze zdawkowymi pozdrowieniami od mojej mamy na odwrocie. Zasłania je ogromna pieczątka: „Nie ocenzurowano”. Listy były sprawdzane – gdy wysłałam do koleżanki przemówienie Czesława Miłosza wygłoszone w Sztokholmie na uroczystości odebrania Nagrody Nobla, odpisała, że jestem strasznie roztargniona, bo nie włożyłam egzemplarza „Tygodnia Polskiego” z tym tekstem. Nie jestem aż tak roztargniona.

„Emigracja to rodzaj pogrzebu, po którym życie trwa dalej” – zgadzasz się z profesorem Kotarbińskim?

Nigdy nie przypuszczałam, że można tęsknić za krajem. Bo ja tęskniłam nie za przyjaciółmi, ale za Polską. Na jesieni 1982 roku podjęłam decyzję, że muszę tam pojechać na urlop.

Nie bałaś się? Na początku stanu wojennego Polska cofnęła się do czasów Bieruta, paszporty wydawano nielicznym. Wielu Polaków przebywających za granicą zdecydowało się tam pozostać. Kilkaset osób opuściło posady w placówkach dyplomatycznych, między innymi ambasadorzy z Waszyngtonu i Tokio. Marynarze porzucali pracę na statkach, porywano samoloty, byle dostać się na Zachód. Nawet w późniejszym okresie, kiedy działaczy „Solidarności”, internowanych i ich rodziny, zaczęto zachęcać do wyjazdów tzw. „czasowych”, czyli do emigracji, inni uciekali, na przykład Władysław Kozakiewicz. 31 grudnia 1982 roku zawieszono stan wojenny, zniesiono dopiero 22 lipca 1983 roku.

Spędziłam w kraju sześć miesięcy. Tyle zajęło mi ponowne uzyskanie paszportu w jedną stronę. Wyjechałam jako żona Brytyjczyka, ale według przepisów tutejsza dyplomacja zapewniała mi ochronę wszędzie poza krajem pochodzenia. Zaraz po przyjeździe do Warszawy musiałam zdać polski paszport, w jego miejsce otrzymałam dowód osobisty. Zgłosiłam zawarcie związku małżeńskiego poza Polską, co spotkało się z komentarzem urzędniczki: „Czemu tak późno?”. Musiałam zrzec się wszystkiego, co posiadam. Nawet mieszkania, którego nie posiadałam – kazano mi napisać oświadczenie, że rezygnuję z możliwości ubiegania się o jego przydział. Przy czym nie wolno było wywieźć żadnej, polskiej ani obcej, waluty.

Gdy wróciłam do Londynu, znajomy z emigracji solidarnościowej powiedział mi, że w „Dzienniku Polskim” poszukują kogoś do pomocy przy pisaniu depesz w czasie wakacji. Nigdy tego nie robiłam, ale postanowiłam spróbować. W redakcji od razu poczułam się u siebie. Zupełnie niespodziewanie zostałam dziennikarzem. Oczywiście dla niektórych osób byłam „tą z PRL-u”, ale spotkałam się też z życzliwością starszych kolegów, byłych żołnierzy AK czy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Od nich uczyłam się dziennikarstwa i dowiadywałam o emigracyjnych losach. Przepracowałam w „Dzienniku” 18 lat, z czego 10 jako redaktor naczelny pisma. Byłam nie tylko pierwszą osobą z PRL-u, która otrzymała to stanowisko, ale też pierwszą kobietą. W 1991 roku, kiedy powierzono mi obowiązki naczelnej, dostałam trochę listów w nieprzyjemnym tonie: „Lepiej idź do domu gotować zupę swemu angielskiemu mężowi, a nasz ‘Dziennik’ zostaw w spokoju”. Wytrwałam. Do dziś mam stały felieton „Prasowite zdziwienia”, który jest drukowany w „Tygodniu Polskim”.

Pojechałam do Polski w 1985 roku z urodzoną kilka miesięcy wcześniej córką. Ale to już nie było moje miejsce. Kontakty z przyjaciółmi rozluźniły się, prawie zanikły. Mój dom był w Londynie. Nawet po przemianach 1989 roku nie miałam ochoty wracać do Polski. Ani przez chwilę nie żałowałam swojej decyzji o wyjeździe. Może miałam trochę szczęścia, bo udało mi się – i nadal udaje – robić to, co lubię. Od socjologii do dziennikarstwa nie jest tak daleko, a zainteresowanie społeczeństwem bardzo pomaga przy wykonywaniu tego zawodu. Tylko mama do końca życia nie mogła mi darować, że wyjechałam.

Rozmawiała Zuzanna Muszyńska


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama