Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

COOLTURA+: Muzyka jest tym, co kocham

Wśród nas są tacy ludzie, którzy mimo wzlotów i upadków nigdy nie odpuszczą, gdyż napędza ich prawdziwa pasja. Do tego grona bez wątpienia zalicza się Marek Rymaszewski – muzyk i kompozytor o polskich korzeniach, który wystąpi po latach na londyńskiej scenie West End Theatre. Artysta zaprezentuje swoje najlepsze utwory w koncercie „Highest of highs lowest of lows songs of love & life with Marek Rymaszewski”. Poznajcie jego historię.
COOLTURA+: Muzyka jest tym, co kocham

Autor: Fot. Chrysoulla Kyprianou

 

Twój perfekcyjny angielski wskazuje na to, że jesteś rodowitym Brytyjczykiem, a tymczasem nosisz imię i nazwisko, które jest całkowicie polskie. Jaka historia się za tym kryje?

Urodziłem się w Wielkie Brytanii w Hammersmith. Moi rodzice byli jednak Polakami. Ojciec był polskim bohaterem wojennym, walczącym w 1 Pułku Ułanów w Legionach Polskich. A mama operową piosenkarką, występującą m.in. w Ognisku Polskim w Londynie. Moim pierwszym językiem był polski. Będąc dzieckiem udało mi się zdobyć stypendium do najlepszych szkół w Anglii. Normalnie nigdy nie byłoby nas na to stać. Od najmłodszych lat byłem więc otoczony głównie osobami mówiącymi po angielsku. Tak nauczyłem się mówić dobrze w tym języku i nabrałem właściwego akcentu.

W duszy czujesz się bardziej polski czy angielski?

Pamiętam jak w 1973 roku Polska grała przeciwko Anglii w eliminacjach do mistrzostw świata na Wembley. To było decydujące starcie, od którego zależało wszystko. Poszedłem oglądać mecz na miasto, usiadłem w otoczeniu około trzystu Anglików. Wszyscy byli przekonani, że wygra Anglia… Po 60 minutach Lato i Domarski strzelili gola dla Polski, a ja wstałem spontanicznie z okrzykiem radości. Anglicy zamarli patrząc na mnie. Odbiór tego nie był za dobry… (śmiech) Polska zwyciężyła! Nie możesz wyprzeć się polskiej tożsamości, ona zawsze jest w tobie. Podczas tego meczu musiałem wspierać Polskę.

Jak zaczęła się twoja przygoda z muzyką?

Zacząłem pisać piosenki będąc dość młodym chłopakiem. W połowie lat 60. założyliśmy trzyosobowy zespół. Graliśmy z dwa razy przed uczniami w szkole. Scena muzyczna w Londynie w tamtych czasach była fascynująca, to było coś wyjątkowego. Miałem okazję zobaczyć na żywo Jimiego Hendrixa, The Doors czy Pink Floyd. Nie zapomnę nigdy kameralnego koncertu Led Zeppelin w 1969 roku, który zagrali na tyłach jednego z pubów w południowym Londynie. Coś niesamowitego! To wszystko oczywiście miało na mnie duży wpływ. W pewnym momencie uciekłem ze szkoły, żeby dołączyć do jednego zespołu w Paryżu. Nie wypaliło to jednak, kiedy wróciłem musiałem zdać wiele egzaminów, żeby dostać się do Cambridge. Tam spotkałem Robina Millara. Znamy się już 48 lat i przez większość tego czasu tworzyliśmy wspólnie muzykę; on jest najlepszych producentem wokalu w mojej opinii. Kiedy się poznaliśmy było wiadomo, że z czasem straci wzrok. Ale mimo że nie widzi od 30 lat, świetnie sobie radzi.

Co studiowałeś w Cambridge?

Współczesną i średniowieczną filologię romańską, co jest całkiem użyteczne jeśli podróżujesz w czasie… (śmiech)

Podobno w tamtych latach napisałeś dla Czesława Niemena tekst na anglojęzyczny album „Strange is this world”. Jak to z tym było?

W Cambridge poznałem Pawła Brodowskiego, który znał Czesława Niemena. Poprosił mnie, abym napisał dla Niemena jakiś tekst po angielsku, tak powstała piosenka "Why did you stop loving me", którą można usłyszeć na tym albumie.

Jak dalej rozwijała się twoja kariera muzyczna?

Poznanie Robina Millara wpłynęło na mnie o wiele bardziej, niż myślałem. Uformowaliśmy za czasów naszych studiów w Cambridge zespół „Masterpiece”, z którym zagraliśmy tylko jeden koncert. Kontynuowaliśmy jednak pracę nad muzyką w wyniku czego powstała formacja „Bloody Mary”. Tak upłynęło nam 9 lat na wspólnym komponowaniu i graniu. Po tym czasie Robin zdecydował, że otworzy studio nagrań, a ja kontynuowałem tworzenie muzyki z innymi producentami i twórcami. Napisałem w tym czasie dużo piosenek.

Pod koniec lat 90. nagrałem album składający się z około 10 piosenek z genialnymi muzykami, m.in. Stevem Gaddem (perkusja), Pino Palladino (bass), Kiki Dee (wokal) czy Duncanem Brownem (gitara i wokal). Spędziliśmy nad tym trzy miesiące, później miesiąc miksowaliśmy, ktoś za to zapłacił. Pojechaliśmy z krążkiem do Stanów Zjednoczonych na okrągłe 100 dni… i nic się nie wydarzyło. Zaliczyliśmy spory dołek.

Czy ten czas stał się inspirację do stworzenia po latach koncertów pod nazwą „Highest of highs lowest of lows songs of love & life with Marek Rymaszewski”?

W pewnym sensie tak. W życiu już tak jest, że masz momenty, kiedy sięgasz szczytów, a zaraz po tym doświadczasz odwrotności tego stanu. Ten album nigdy nie został ponownie zagrany. Byłem bardzo zasmucony tym faktem. Wróciłem wtedy ze Stanów Zjednoczonych do Wielkiej Brytanii, wkrótce ożeniłem się i założyłem rodzinę. Znalazłem stałą pracę jako dyrektor działu muzyki w BT Internet and Multimedia Services. Wszyscy byli przerażeni tym, co robi BT, która była w 90% domów. To były początki rewolucji cyfrowej w muzyce. Kontaktowały się z nami wszystkie największe wytwórnie. Poznałem w tym czasie wielu wpływowych ludzi. Dawałem wykłady na temat tego, jak stworzyć stronę internetową z muzyką. Nigdy jednak nie przestałem pisać piosenek.

Podobno tworzyłeś również muzykę do przedstawień musicalowych…

W latach 70. cała Anglia żyła aferą szpiegowską Profumo, wywołaną romansem Johna Profumo, sekretarza stanu ds. wojny z ramienia Partii Konserwatywnej rządu Harolda Macmillana, z angielską modelką Christine Keeler. Romans ten zdyskredytował w następnych wyborach partię. Ta historia stała się inspiracją do stworzenia musicalu, nad którym pracowałem 7 lat. Wystawiliśmy ją na Greenwich Theatre. Sztuka miała bardzo dobre recenzje, grana była 5 tygodni, do momentu kiedy decyzją producenta została zdjęta z afisza. To było bardzo przybijające.

Mimo to nagrałeś jeszcze dwa albumy?

Rok po tym wraz z Robinem Millarem wróciliśmy do pisania piosenek. Wydaliśmy album „Black is the new blue”. Później powstał krążek „The despicable mischief of Marek Rymaszewski”, do którego teksty napisałem dwa lata po fatalnym rozstaniu. Chrissie Hynde z zespołu The Pretenders umieściła jedną z piosenek z tego krążka na swoim ostatnim albumie.

Jaka jest twoja muzyka?

Nie znoszę kliszy i banałów. Moje piosenki są po prostu bardzo szczere; powiedziałbym, że jedna jest nawet romantyczna. W utworze „The Rock” śpiewam o tym, aby nigdy się nie poddawać, zapomnieć o momentach „lowest of lows”. Piosenki, które z pozoru mogą wydawać się smutne, zawsze wyciągnę ku górze, dając im pozytywny wydźwięk. To działa w obie strony.

Życie jest bardzo przewrotne, zawsze po upadkach przychodzą wzloty. W tym momencie występuję na West Endzie, gdzie nie udało mi się wcześniej wystawić musicalu, nad którym pracowaliśmy 7 lat…  Wszystko wraca na właściwe tory.

Czy kiedykolwiek myślałeś, żeby koncertować w Polsce?

Wiele osób zadawało mi to pytanie… Tak naprawdę bardzo bym chciał, zawsze chciałem. Poznałem kilka osób w swoim życiu, które mogłyby mi w tym pomóc. Temat jest otwarty. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość.

Co aktualnie byłoby twoim „highest of highs”?

W pierwszym momencie pomyślałem o koncercie z pełnym zespołem w Warszawie. Nie mówię tego kokieteryjnie, jest to ten sam głos wewnątrz mnie, który przed laty poderwał mnie na nogi, kibicując Polsce podczas eliminacji do mistrzostw świata. To byłoby coś wyjątkowego. Chciałbym tak jak David Gilmour, grając koncert w Gdańsku, móc powiedzieć do publiczności coś bardzo prostego: „Dziękuję”.

Muzyka jest więc czymś, co chcesz robić do końca życia?

Tak. Mam dużo szczęścia. Niektórzy ludzie absolutnie nie wiedzą, czego chcą. Ja od dzieciaka wiedziałem dokładnie, co chcę robić w życiu.

I nigdy nie przestaniesz tworzyć muzyki?

O Boże, nie! (śmiech) Dlaczego miałbym przestać? Muzyka jest tym, co kocham!

 

Rozmawiała Marietta Przybyłek


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama