Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Życie potraktowało mnie hojnie

- Będąc polsko-angielską rodziną, Wigilię obchodzimy po polsku, a następne dni świąt po angielsku. Przygotowania do Christmas Day to zwykle domena mamy mojego męża Stuarta, a kiedyś również jego babć. Celebrujemy je w tradycyjnym wydaniu z indykiem i Christmas Pudding domowej roboty – mówi Anna Ryland, mieszkająca na Wyspach Brytyjskich od lat 80.
Życie potraktowało mnie hojnie

Autor: Fot. Arch. Anna Ryland

Zacznijmy nieco świątecznie. Przyjechała pani do UK w latach 80. Jak wówczas wyglądało celebrowanie świąt Bożego Narodzenia wśród polskiej społeczności? I jak obecnie wyglądają pani święta?

W Polsce Boże Narodzenie było dla nas okazją do spotkań rodzinnych. Prawie co roku przejeżdżaliśmy pół Polski, aby celebrować Wigilię w Białymstoku z babcią i rodziną wujka, lub w Gdyni, aby razem z bratem mamy przeżyć ten najpiękniejszy wieczór roku. Podczas pierwszej Wigilii w Londynie, spędzonej z dala od bliskich, najbardziej brakowało mi tej rodzinnej atmosfery i serdeczności najbliższych mi osób. Braki – dobrego białego sera na sernik, czy maku na makowiec – jakoś załatwiałyśmy z koleżanką substytutami, gdyż zaopatrzenie polskich sklepów bardzo się różniło od obecnego; nie robiłyśmy tego z radością. Dopiero następnego dnia, w tak zwany Christmas Day, na który zostałyśmy zaproszone przez gościnnych rodziców naszej australijskiej koleżanki, zaczęłyśmy cieszyć się świętami.

Będąc polsko-angielską rodziną Wigilię obchodzimy po polsku, a następne dni świąt po angielsku. Przygotowania do Christmas Day to zwykle domena mamy mojego męża Stuarta, a kiedyś również jego babć. Celebrujemy je w tradycyjnym wydaniu z indykiem i Christmas Pudding domowej roboty. Gotuje się go na parze przez siedem godzin, ale można go potem trzymać do Wielkanocy, gdyż bardzo ważnym składnikiem jest pokaźna ilość brandy. Na Wigilię cała rodzina przygotowuje tradycyjne potrawy i ciasta. Tydzień wcześniej nastawiam zakwas na domowy barszcz, który potem cudownie wygląda, pachnie i smakuje.

Na Wigilię zbiera się u nas zwykle około 10-12 osób, chociaż kiedyś było ich więcej, gdy żyła moja mama, ciocia mieszkająca w Londynie oraz Wacek, pilot Dywizjonu 300, który po śmierci żony spędzał z nami każdą Wigilię. Jego wspomnienia z okresu wojny, bitwy o Anglię i powojennych lat emigracji, przekazywane z ogromnym poczuciem humoru, były dla nas najlepszą lekcją historii.

 

Jak wówczas wyglądało życie polskiego emigranta w UK?

Była to bardzo odmienna rzeczywistość. Wracając do niej w rozmowach z ludźmi, którzy ją doświadczyli, zawsze czułam, że powinnam opowiedzieć historię emigrantów mojego pokolenia. Ich doświadczenia różniły się, często skrajnie, od obecnej sytuacji polskich emigrantów w Wielkiej Brytanii. Od momentu wkroczenia Polski do Unii Europejskiej w maju 2004 roku, Polacy przybywający do tego kraju mogą legalnie podejmować pracę. Przed rokiem 2004, „nielegalni” emigranci ekonomiczni mieli bardzo ograniczone prawa w Wielkiej Brytanii, co powodowało, że często byli wykorzystywani przez pracodawców, a domaganie się swoich praw nie wchodziło w rachubę.

Dlatego stworzyłam „A Second Chance” („Drugą szansę”) – która jest moim debiutem książkowym, napisanym w języku angielskim. Jest to historia polskich emigrantów szukających swojej drogi w Londynie pod koniec lat 90. ubiegłego wieku. Jej bohaterowie to Maja, prowincjonalna bibliotekarka z dyplomem języków obcych, Adam, stolarz z Kościeliska, pracujący i pijący z pasją, oraz Kuba, który porzucił dobrze zapowiadającą się karierę fizjoterapeuty, aby prowadzić londyńską taksówkę, z różnych powodów wyjeżdżają z Polski. Wszyscy mają okazję doświadczyć najlepszych i najgorszych cech społeczeństwa, w którym szukają akceptacji.

Szukając pracy i walcząc, aby ją utrzymać, mierzą się z trudnościami życia codziennego w obcym kraju. Konfrontując uprzedzenia społeczne, własne lęki i porażki, nie rezygnują z marzeń. Historie głównych bohaterów powieści oparte są na moich doświadczeniach i obserwacjach, jak również losach Polaków-emigrantów, których poznałam w Wielkiej Brytanii. Myślę, że historie przedstawione w powieści mogą zyskać nową wymowę, kiedy brexit stanie się faktem dokonanym. Czas pokaże, czy historia się nie powtórzy i przyszłe pokolenia emigrantów nie będą powielały doświadczeń mojej generacji.

 

Jest pani znana ze swojej działalności charytatywnej. Dlaczego pani to robi i czym jest ta działalność w pani życiu?

Na pewnym etapie naszego życia zaczynamy sobie zdawać sprawę, że to ogromne dziedzictwo – kulturowe, społeczne i historyczne, z którego korzystamy, jest wynikiem ogromnych poświęceń i mozolnej pracy wielu pokoleń. Nie możemy z niego tylko brać, ale również musimy dawać. Powinniśmy pozostawić po sobie coś, z czego będą dumne nie tylko nasze dzieci, ale również skorzystają z tego inni.

Życie potraktowało mnie hojnie. Miałam okazję wykształcić się zarówno w Polsce, jak i w Wielkiej Brytanii, mam kochającą rodzinę, synów, z których jesteśmy bardzo dumni. Spotkałam na swojej drodze wielu wspaniałych ludzi, którzy obdarzyli mnie dużym zaufaniem i zainspirowali do rozwoju, zachęcając do podejmowania ryzyka i doświadczeń, o których nawet nie myślałam.

Pochodzę z rodziny, w której rzadko dyskutowało się o patriotyzmie, ale jak wracaliśmy do młodości moich rodziców i dziadków, to komentowano to stwierdzeniem, że „tak trzeba było postąpić”. Mój tata mając 16 lat wstąpił do Armii Krajowej, pewnego dnia znikając z domu. Dopiero po wielu latach, po jego śmierci, z artykułu, który przesłany został mojej mamie dowiedziałyśmy się, że on pierwszy przeskakiwał z granatem więzienną bramę, aby odbić swoich kolegów. Dziadkowie ze strony mamy i taty walczyli w Legionach. To zobowiązuje.

Przez wiele lat czułam się gościem w Wielkiej Brytanii, mimo że otrzymałam obywatelstwo angielskie dwa lata po ślubie ze Stuartem, co było ponad 30 lat temu. Mile widzianym, ale gościem. Do pewnego stopnia jeszcze się nim czuję. Dlatego zawsze starałam się okazać szacunek gospodarzom i wdzięczność za okazana mi przyjaźń i zaufanie, a również możliwości rozwoju.

Większość Anglików, z którymi miałam okazję się zetknąć i pracować, była szczerze zainteresowana Polską, naszą kulturą i historią. Wielu z nich z podziwem wyrażało się o wkładzie polskich lotników i żołnierzy w obronę Wielkiej Brytanii i Europy w czasie drugiej wojny światowej.

Mój mąż Stuart jest Anglikiem i nasi synowie wyrastając w tym kraju naturalnie przejęli tutejszą kulturę i system wartości. Dlatego bardzo się starałam pielęgnować ich polskie dziedzictwo. Dając im polskie imiona – Jan i Tomasz – od razu zaznaczyłam ich pochodzenie. Mając cztery i pół roku chłopcy zaczęli naukę w polskiej sobotniej szkole im. Tadeusza Kościuszki na Ealingu, w pracę której od razu się zaangażowałam. Miałam ogromną satysfakcję, kiedy po ukończeniu studiów, pierwszą pracę, którą zaoferowano Jasiowi, był staż w ambasadzie brytyjskiej w Warszawie. W liście, który otrzymał, napisano, że był idealnym kandydatem do tej roli mówiąc płynnie w obu językach. W tym momencie ze smutkiem pomyślałam o mojej mamie, która odeszła do nas tego samego roku. Zawsze zwracała ogromną uwagę, aby chłopcy poprawnie wyrażali się po polsku. Z ogromną cierpliwością i zapałem pomagała Jasiowi przygotowywać się do egzaminu A-Level z polskiego.

 

Czym zajmuje się pani na co dzień?

Przez ponad 20 lat pracowałam jako dziennikarz i redaktor, najpierw w branży turystycznej (redagując miesięcznik „Insights”, wydawany przez English Tourist Board), a później miesięcznik „IER”, zajmujący się tzw. consumer technology. Od sześciu lat pracuję w public relations, od czterech lat dla British Safety Council, która obecnie prowadzi kampanie związane ze sprawami zdrowia psychicznego oraz przeciwko zatruciu powietrza w Londynie i innych metropoliach Wielkiej Brytanii. Jednocześnie kontynuuję pracę dziennikarską, przeprowadzając wywiady (do których również robię zdjęcia) do naszego miesięcznika „Safety Management”. Współpracuję również z polską prasą w Londynie, pisząc reportaże i wywiady w imieniu organizacji, w które jestem zaangażowana charytatywnie. W wolnych chwilach, zwykle późno w nocy, piszę swoją drugą książkę.

 

Zatem literatura, fotografia, działalność w polskiej szkole sobotniej, pomoc w organizacji Balu Polskiego… Jak zaangażowała się pani w pracę charytatywną w Wielkiej Brytanii?

Dość wcześnie zrozumiałam, że wiele organizacji i inicjatyw emigracyjnych funkcjonuje w Wielkiej Brytanii jedynie dzięki pracy społecznej zaangażowanych w nie ludzi.

W życie polskiej sobotniej szkoły na Ealingu włączyłam się na początku pierwszego roku szkolnego Jasia. Ktoś, wiedząc co robię zawodowo, zaproponował, abym pomogła w redagowaniu gazetki szkolnej. Później przyjęłam na stałe rolę rzecznika prasowego szkoły, pisząc do polskiej prasy reportaże z wydarzeń szkolnych i kiermaszów, a również o jej sukcesach. Poza tym, podobnie jak inni członkowie Koła Rodziców, robiłam prawie wszystko, tzn. organizowałam kiermasze, jasełka, Quiz Nights, potańcówki, sprzedawałam ciastka w sklepiku szkolnym i zastępowałam nauczycieli na lekcji, jeżeli któryś z nich zachorował. Przez osiemnaście lat prawie każdą sobotę poświęcałam szkole.

Z ogromną przyjemnością wspominam letnie BBQs szkoły, które odbywało się w Fawley Court, nieopodal Henley-on-Thames. Była to wspaniała zabawa dla uczniów i rodziców; mecze piłkarskie ojcowie-synowie i konkursy talentów muzyczno-aktorskich Pop Idol przeszły do historii szkoły. Warto pamiętać, że te letnie festyny były wynikiem żmudnych, wielotygodniowych przygotowań oraz społecznej pracy wszystkich ludzi zaangażowanych w życie polskiej szkoły sobotniej na Ealingu.

Zawsze kochałam teatr, więc z radością przyjęłam propozycję Heleny Kaut-Howson, aby pomóc Scenie Polskiej POSK-u w promocji i PR. Scena, znana londyńskiej publiczności ze swojego wspaniałego aktorstwa i odważnej reżyserii, działa w środowisku polskim w Londynie od 2004 roku. Zespół składa się z zawodowych aktorów piosenkarzy i muzyków. Repertuar Sceny jest szeroki i bardzo zróżnicowany – od Gałczyńskiego do Stachury, oraz od Herberta do Osieckiej. Miałam okazję przyglądać się z boku jak powstawały najpopularniejsze spektakle Sceny, takie jak„Perły PRL-u”, „A wariatka jeszcze tańczy”, „Epitafium dla frajera”, „Pan Tadeusz”, „Zemsta”, „Chociaż raz warto umrzeć z miłości!”, a ostatnio „Tango”.

Robiąc wywiady z aktorami Sceny, szczególnie do serii „Portrety Teatralne” dla Nowego Czasu, zrozumiałam jak bardzo różni się życie aktora na emigracji, jak aktorzy Sceny polskiej służą sztuce, zarabiając na życie w innym zawodzie. W pamięci utkwiły mi słowa Wojtka Piekarskiego: „W kraju aktor wykonujący swój zawód ma etat w teatrze; wychodzi na próby około dziesiątej rano, wraca do domu po południu, a wieczorem idzie grać. Tutaj do pracy idziemy jak każdy inny, a po pracy pędzimy do POSK-u, na próbę o 19.00, która kończy się ok. 23.00. Następnego dnia wstajemy i robimy to samo”.

Od trzech lat jestem również zaangażowana, wraz z mężem, w przygotowania do Balu Polskiego. Ma on specjalne miejsce w historii polskiej emigracji w Wielkiej Brytanii i sercach Polaków na Wyspach. Pomysłodawcą Balu, z którego dochód był przeznaczony na Skarb Narodowy rządu na emigracji, był współpracownik Generała Andersa. Generał tę inicjatywę entuzjastycznie poparł i w roku 1970 był jej patronem. Tę tradycję kontynuowała przez wiele lat jego żona Irena Anders.

Bal Polski jest inicjatywą charytatywną, organizowaną przez wolontariuszy. Jest to świetna okazja do spotkania towarzyskiego i dobrej zabawy, połączonej ze szczytnym celem. Od kilku lat patronem Balu Polskiego jest Ambasador RP profesor Arkady Rzegocki.

W czerwcu ubiegłego roku miałam również przyjemność zorganizować wystawę malarstwa, Inspiracje Beskidzkie, w Galerii POSK-u. Był to wernisaż malarstwa dwóch artystów, dla których rodzimy Beskid Śląski jest nie tylko źródłem inspiracji, ale również wyrazem ich tożsamości Jana Żyrka, znanego ze swoich pejzaży i Ernesta Zawady, który wyraża się w formie abstrakcji. Ta wystawa była dla mnie pierwszą tego rodzaju artystyczną przygodą. Co drugi rok spędzamy święta Bożego Narodzenia w Wiśle. W samym centrum miasta znajduje się Galeria u Dziadka prowadzona przez panią Joannę Szołtysek-Kuczyńską, którą odwiedzamy w czasie każdego pobytu. Cztery lata temu kupiłam tam jesienny pejzaż z brzozami, na który lubię spoglądać, kiedy tęsknię za polskim krajobrazem. Dwa lata temu staliśmy się właścicielami romantycznego widoku na osnute mgłą jezioro, na które patrzymy codziennie, gdyż wisi w naszej sypialni.

Podczas naszej ostatniej wizyty w Wiśle pani Joasia zapytała mnie, czy mogłabym pomóc malarzowi z Wisły zorganizować wystawę w Londynie. Zapytałam: Jaki to malarz? „Jan Żyrek przecież pani go zna”. „Skąd?”, zapytałam. „Jego prace wiszą u pani w domu. Te brzozy i jezioro”. Teraz żartuję, że ta wystawa była rezultatem naszej „randki w ciemno” z tym artystą.

 

Poza wspomnianymi projektami, jakie są pani zainteresowania i pasje? Nad czym pracuje pani obecnie?

Już w dzieciństwie kochałam książki i pożerałam klasykę dziecięcą polską i zagraniczną. W mojej rodzinie dobra książka, na którą w PRL-u zapisywało się na listy w księgarniach i polowało na kiermaszach, była uważana za najlepszy prezent. Jak wiele nastolatek, pisałam wiersze, zwykle do szuflady, wzorując się na takich autorytetach jak Maria Pawlikowska-Jasnorzewska i Halina Poświatowska. Zaczęłam wysyłać listy i różne komentarze do pism tj. „Filipinka” i „Na Przełaj”, które o dziwo je drukowały i prosiły o dalsze teksty. To pozwoliło mi myśleć o podyplomowych studiach dziennikarskich, które planowałam podjąć po ukończeniu prawa, które studiowałam na Uniwersytecie Warszawskim. Do tego nie doszło, gdyż zostałam w Wielkiej Brytanii, ale dziennikarstwo przyszło do mnie inną drogą. Później rodzina, praca zawodowa i charytatywna wypełniły szczelnie moje dni.

Dopiero kilka lat temu poczułam, że muszę podzielić się moimi refleksjami i przeżyciami Polaka-emigranta  i napisałam pierwszą książkę. „A Second Chance” została opublikowana przez TSL Books w 2017 roku. Zanim Druga szansa ukazała się w druku, zaczęłam myśleć o innej historii, z którą właściwie rosłam, a która zafascynowała Stuarta. Gorąco namawiał mnie do jej napisania. Inspiracją drugiej powieści było życie mojej babci ze strony mamy. W roku 1914, przed samym wybuchem pierwszej wojny światowej, najstarsza z siedmiorga rodzeństwa wraz z matką, braćmi i siostrami, babcia przejechała europejską Rosję, aby zamieszkać na cztery lata u podnóża gór Uralu, w leśniczówce należącej do przyjaciela ich ojca. W tym czasie pradziadek walczył jako oficer w armii carskiej. Wiele razy z zapartym tchem słuchałam opowiadań babci o „spotkaniach” z wilkami, niedźwiedziem, oswajaniu się z surowym klimatem i bujną przyrodą, oraz ich doświadczeniach z najtrudniejszego okresu rewolucji. Mam nadzieję, że uda mi się oddać dramat i magię wspomnień babci.

Planuję skończyć książkę w przyszłym roku. Później będzie okres redagowania i korekty, a również poszukiwania wydawcy. Marzę, aby pewnego dnia oddać się całkowicie pisarstwu i zasiadać do biurka rano z głową pełną pomysłów i energii, tworząc magię ze słów. Może uda mi się kiedyś to marzenie zrealizować.

 

Uwaga:

Z Anną Ryland można się skontaktować poprzez jej portal internetowy LesserTravelledRoad.com. Jej debiut książkowy „A Second Chance” („Druga szansa”) jest dostępny na TSLbooks.uk, jak również na Amazon Books. 

 

Rozmawiał: Dariusz A. Zeller


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama